Początek u Kresu Drogi

CZĘŚĆ II

 

  1. Pierwsze wrażenia i znajomości

Mój wielki nauczyciel nie bez powodu nazwał Antiochię Tetrapolis. To właściwie cztery małe miasta, zebrane w jedno. Kiedyś zapewne czymś się wyróżniały z osobna, lecz dzisiaj to zwarta całość, otoczona wspólnymi murami. Zaczęło się od nadmorskiej warowni imperium Aleksandra, nazwanej od imienia ojca jednego z jego wodzów. Na skalistych wybrzeżach, między górami od północy i południa, wyrosła zdumiewająco szybko – jeśli porównać jej wiek ze starożytnym rodowodem wszystkiego, co leży w Syrii, i krainach sąsiednich. W tej jakby ogromniej stacji przejściowej, na styku Europy i Azji, dzisiaj panuje wielki ruch ludzi i bogactw. Zbiegają się tu ogromne interesy, wielka polityka, szlaki wojsk i wędrówek ludów, a wszystkiemu przyglądają się pospołu wszyscy chyba bogowie świata. Najwyraźniej nie kłócą się miedzy sobą, nie wtrącają zbytnio w tutejsze spory, więc ludzie mają większy spokój, i zajmują własnymi sprawami. Bez dodatkowych, olimpijskich swarów, łatwiej jest szukać miejsca dla siebie, swoich pomysłów i planów.

Za dużo tu jednak pomieszania tego, co zwyczajne, z kaprysami i ambicjami władców – tych z bliska, i z daleka. Z jednej strony przydaje to wielkiego impetu życiu, które zwykłą rzeczy koleją kręci się gorączkowo głównie wokół złota, i tego, co można za nie mieć. Z drugiej jednak, przydaje miastu aury ciągłej niepewności, jakiegoś ukrytego niepokoju. Nigdy bowiem nie wiadomo, komu, i kiedy, przyjdzie do głowy wszczynanie kolejnej wojenki na bliższych i dalszych granicach prowincji. Po prawdzie, z tych awantur też da się nieźle żyć – zresztą, miejscowi dobrze przyuczyli się do czerpania z nich niezłych korzyści.

Fortuny powstają tu równie nagle, jak i nagle przepadają. Może dlatego tak niezwykle czczoną w Antiochii boginią jest Tyche. Opiekunka miasta, ma swoją świątynię z okazałym posągiem, wyrzeźbionym przez dawnego, greckiego mistrza, ponoć ze szkoły Lizypa. Specjalnie jej się przyjrzałem, gdym ją mijał, idąc w stronę forum. Piękna dziewczyna w długiej szacie, córa bogów, w koronie, niczym wieży obronnej. W prawej ręce, wspartej na kolanie, trzyma kłosy, na znak dostatku swych podopiecznych. Pod jej stopą, spod skały wodnej, wynurza się młodzieniec – jak mi potem objaśniono, symbol Orontu, który miasto karmi i osłania. W obliczu, za lekkim, acz chytrym uśmieszkiem, kryje się wiele uroku, ale i pewności siebie, wręcz siły. W rzeczy samej, mając taką protektorkę, można liczyć na wiele, choć warto pamiętać, jak zwodnicze bywają kobiece obietnice szczęścia.

Ludzie żyją w jej cieniu, dosłownie i w przenośni, ci zaś, których szczególnie wyróżnia, chełpią się wyzywającym przepychem, za nic mając zarządzenia rzymskie, zakazujące tego pod karą konfiskat. Gdy jeszcze August, nie tak przecież dawno temu, zakazał mężczyznom w Rzymie noszenia jedwabnych szat, w syryjskiej stolicy każdy, kogo stać było chociażby na skrawek tej materii, obnosił się w niej publicznie, ku utrapieniu bezsilnych, cesarskich urzędników. Tu obyczaj luksusu od zawsze wygrywa z prawami, które mają go powściągać, a bezczelność mieszkańców w tym względzie nie zna granic. Dorównuje chyba jedynie ich przysłowiowemu sprytowi w prowadzeniu interesów, i oszukiwaniu, kogo się da.

Lecz najważniejsze są gry między miejscowym patrycjatem, a urzędami namiestnictwa. Antiochia zachowuje swe dawne wolności, lecz broni jej dzisiejszy Rzym. A obrona kosztuje, więc utrzymanie równowagi między tymi dwiema siłami bywa niezwykle trudne. Wszystko zdaje się być nieźle poukładane, aczkolwiek nigdy nie wiadomo, co akurat wymyślą wielcy gracze na swych tronach. August zaprowadził pax Romana, co nie znaczy, że w prowincjach nie leje się krew. Z Partami nigdy nie ma spokoju, zwłaszcza na granicach, w Armenii wciąż się gotuje, królowie zmieniają się tam niczym pory roku. Gdy na dobre ruszył handel ze wschodem, chętnych do ciągnięcia z niego korzyści wciąż przybywa.

Najwięcej mieszają w tym Grecy i Fenicjanie. Ci pierwsi naraz przypomnieli sobie o swych współplemieńcach, którzy przed wiekami osiedli w krainach Baktrów i Saków, po czym, z wielkim powodzeniem, najpierw nad nimi zapanowali, a potem zeszli się z Indami. Gdy padła Persja, to oni właśnie po dużej części przechwycili szlaki, które wiodą stamtąd ku nam. Towary przechodzą przez wiele rąk, lecz jakoś tak dziwnie się składa, że daleko na wschodzie kręcą się przy nich osiedli tam potomkowie dawnych zdobywców Aleksandra. Mimo różnych zaszłości, nienajgorzej układają się teraz z Partami, którzy ze swej strony zazdrośnie strzegą dróg i granic celnych. Ale, choć w naszych stronach greccy kupcy wciąż panują nad morskimi szlakami do Indii, a Nabatejczycy osadzili się w okolicach Palmyry, zagrażając wielkim dostawom z południowych portów, także i dla nas sprawy w Azji poczęły układać się całkiem pomyślnie.

Stary Lucjusz wręcz proroczo niegdyś przewidział, że nastanie czas nowych możliwości właśnie na wschodzie. Hojnie wspierał kolejnych konsulów i wodzów w ich syryjskich wyprawach, by potem z wielkim powodzeniem mocno się tam zagnieździć, jeszcze przed pojawieniem się innych chętnych. Gdy jego syn Marek, po latach partyjskiej niewoli, wrócił do Rzymu, okazał się nieocenionym źródłem wiedzy o tamtejszych stosunkach. Dzięki niejakim koligacjom przez żonę, a także znajomościom, jakie poczynił był na różnych dworach nad Eufratem, łatwiej przyszło nam później poruszać się w zawiłościach miejscowych układów.

Cierpliwa wytrwałość Tycjanów przyniosła znakomite owoce. Przed nami mało kto się tam wybierał, uważając, że to sprawa nazbyt kosztowna, i niepewna. Wszelako dziadek Festus, idąc za pomysłami Lucjusza, często rozprawiał ze Strabonem o tym, kto, i gdzie mógłby otworzyć nowe ścieżki, prowadzące północą do tajemniczej krainy równie tajemniczych Serów. Że tak się stanie, obydwaj nie mieli najmniejszych wątpliwości. Dlatego, za ich namową, Maes skupił wszystkie siły i środki, by wyjść naprzeciw nowym karawanom, których z każdym rokiem przybywało coraz więcej. Podczas swych wędrówek sporządził niezwykle użyteczny spis stacji partyjskich na szlaku, który w międzyczasie rozrósł się w całkiem sporą sieć mniejszych traktów. Jak daleko udało mu się je spenetrować – nie wiemy do dzisiaj. Ale i tego, co dokonał, wystarczyło, byśmy stali się tam nie tylko obecni, ale i rozpoznawalni, jako dobrzy kupcy, z dobrym złotem, z którymi robi się pewne interesy.

Tak oto przepowiadałem sobie ogólny obraz sytuacji, idąc niespiesznie w stronę owego szczególnego miejsca, gdzie, jak i w każdym dużym mieście, skupia się to, co najważniejsze, najnowsze, najciekawsze, najbogatsze, wielobarwne, zewsząd przyjezdne, a także co najbardziej łotrowskie i występne. Nie miałem daleko, więc szedłem powoli, rozglądając się po gwarnej ulicy, prowadzącej ku forum. Minąwszy wielką świątynię cesarską, wmieszałem się w tłum, zapełniający rozległy plac, na którym krzyżowały się dwie główne, miejskie aleje. Za nim, w tle, dostrzegłem wdzięczną budowlę ogrodową – jak się okazało, piękne nimfeum, poświęcone miejscowym Najadom. Wszystko razem sprawiało wrażenie harmonijnej całości, łączącej to, co greckie, z tym, co rzymskie.

Bez planu, ani nawet pomysłu, czym wypełnić czas przechadzki, rozglądałem się dokoła, poddając wrażeniom, jakie zwykle budzi poznawanie nowych miejsc. Rozmach i ozdobność kolumnad, portyków i budynków, mnogość wystawnych kramów, zakamarków ze sklepami i gospodami, przyprawiały o zawrót głowy. Obserwowałem twarze, spojrzenia, ubiory, gesty, zwyczaje w obejściu. W sposobie bycia mijanych ludzi dostrzegałem zarówno pewność siebie, swobodę w zachowaniu, jak i skrytość wzroku, ostrożność ruchów, czujność przed ewentualnym zagrożeniem. Próbowałem też rozróżniać, kto tu jest swój, a kto obcy, i jak się mają jedni do drugich.

Raz czy dwa wdałem się w krótkie rozmowy, by wyjaśnić sobie pochodzenie i znaczenie wystroju miejsc, które oglądałem. Nikt nie zbył mnie milczeniem, raczej okazywano życzliwe zainteresowanie dla przybysza, ciekawego osobliwości miasta. Spodobało mi się, że nikt specjalnie nie wypytywał, kim jestem, ani skąd, i po co przybywam. Cudzoziemcy są tu wszędzie, i nie traktuje się ich jak dziwo. Słychać głównie język grecki, ale co i raz wybija się mowa aramejska, potem żydowska, czy perska, z rzadka inna, spoza granic znanego mi świata. W tak różnorodnym tłumie ludzi z rozmaitych stron, trudno jednak na pierwszy rzut oka rozeznać wzajemne między nimi zależności.

Nie roztrząsałem tego, wystarczało mi, że nie czułem się jak intruz, którego miejscowi oglądają spode łba, zastanawiając się, kto zacz. Wszelako, ten i ów obejrzał się za mną z przejściowym zaciekawieniem, chyba dlatego, że Melos odział mnie niezwykle godnie, przez co wyróżniałem się elegancją ubioru. Działało to szczególnie na kobiety, których sporo się tu widzi w lektykach, w otoczeniu służby, i towarzyszących im mężczyzn. Mają one tajemny dar szybkiego wynajdowania kolejnych ofiar na swych łowiskach, zwłaszcza wtedy, gdy w polu widzenia pojawi się nowa, nieznana im zwierzyna.

Krążąc tak bez celu, zwróciłem uwagę na pewne zamieszanie w pobliżu jednej z tawern pod boczną kolumnadą. Gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem kilku wzburzonych ludzi, pokrzykujących, i wymachujących trzymanymi w rękach papierami. Z miejsca zorientowałem się, że oto jestem świadkiem typowej awantury, jaka towarzyszy ucieczce z forum bankiera, który właśnie poległ z kretesem, i teraz nie może się wypłacić wierzycielom. Wokół gromadziły się grupki gapiów, ciekawych dalszego rozwoju sytuacji. Czekano na przybycie urzędnika wraz z gwardzistami, którzy mieli zapieczętować kantor, i zarekwirować dobytek. W Rzymie takich scen napatrzyłem się wiele, więc ta tutaj nie wzbudziła we mnie większego zainteresowania. Dałem sobie spokój, i zaniechałem obserwowania gawiedzi, ekscytującej się cudzym upadkiem, oraz nieszczęśników, którzy, ze szkodą dla siebie, ulokowali pieniądze w niepewnych interesach.

Skończywszy obchodzenie forum, stanąłem w rozterce – czy iść ku wyspie na rzece, gdzie trafiłbym w końcu na pałac cesarski, i niektóre, przynajmniej namiestnikowskie urzędy, czy raczej skierować ku agorze? Gdym tak deliberował sam ze sobą, naszła mnie pewna myśl. Z dworakami jeszcze przyjdzie mi mieć do czynienia, więc nie ma co przedwcześnie się tam pokazywać przed rozmówieniem się z Melosem, i chociażby wstępnym rozeznaniem w tutejszych stosunkach. Zamiast tego, spróbuję znaleźć miejsce, gdzie, według mego sądu, można wiele się dowiedzieć o miejscowych ciekawostkach, nie wzbudzając przy tym podejrzeń o nadmierne wścibstwo, czy niecne zamiary.

Tam, gdzie jest wiele bogactwa, tam są i ludzie, którzy, mając go w nadmiarze, wydają je nie tylko na zwykłe jego używanie. Wielu z nich koniecznie chce się wystawić za osoby światłe, lub przynajmniej światowe, ostentacyjne otaczając tym, co owe cechy podkreśla. To szczególna przypadłość prostaków o wielkim o sobie wyobrażeniu. Wśród rzeczy, jakie dla tego gromadzą, są też książki, dzieła sztuki, także rzadkości z dalekich krajów. Podążają w tym za modą, a już na prowincji – za tym, co w Rzymie uchodzi za wykwint. Muszą więc mieć dostawców rozmaitych ksiąg, pisanych przez najnowszych, a znanych autorów, pisarzy, czy poetów. Wiem od dziecka, że biblioteki ludzi możnych i zamożnych dzielą się na te, z których korzysta się na pożytek własnego umysłu, oraz te, które tylko pokazuje innym, by zdobyć uznanie, sycące własną próżność. Tak, czy owak, prowadzenie takiego handlu daje niezłe zyski.

Było nie do pomyślenia, żeby w syryjskiej stolicy nie powstała – choćby na pokaz – przynajmniej jedna biblioteka publiczna, na wzór tych, jakie zakładali u nas August, i Tyberiusz. Skoro Rzym obfituje w takie luksusy, nie mówiąc już o Aleksandrii, więc i tu nie może ich braknąć. Musi więc być miejsce, gdzie przepisuje się i czyta rzymskie akta dzienne, wydawane u nas od dawna na użytek zarówno lepszego towarzystwa, jak i gawiedzi, nawet kobiet. Czegóż tam nie ma – są wieści o obradach Senatu, zgromadzeniach, procesach sądowych, egzekucjach, nowiny morskie i wojskowe, nawet kto się ożenił, kto umarł, i komu urodziło się potomstwo. Trafiają się w nich również nowinki o walkach gladiatorów, lub wyścigach rydwanów.

Dla prowincjuszy to rzecz wręcz obowiązkowa znać, co dzieje się w stolicy, nawet jeśli dowiadują się tego po długim czasie, a to, co czytają, nie ma zbyt wielkiego już znaczenia, czy w ogóle żadnej wartości. Ta lektura daje im wrażenie uczestniczenia w życiu wielkiego świata, i śledzenia biegu historii. Cóż, nie wiadomo, czy granice ludzkiej głupoty leżą dalej, niż granice próżnej ciekawości, czy jest może odwrotnie? Przekracza je mnóstwo nierobów wszelkiej maści, a czynią to stadnie, gromadząc się tam, gdzie dla popisu mogą wystawiać swoją osobę na widok publiczny – w tym również w domach księgarzy, i warsztatach kopistów. Uznałem, że z dzisiejszego wędrowania po Antiochii uczynię największy pożytek, jeśli znajdę takie miejsce, i porozmawiam z jego właścicielem.

Miałem na względzie dwa powody. Pierwszy, to szansa na przypadkowe poznanie kogoś z miejscowego towarzystwa, z kim – pod pretekstem wspólnego zainteresowania książkami – nawiązałbym znajomość obojętną, acz miłą, może nawet wprowadzającą mnie między tutejsze znakomitości. Drugi – to chęć dowiedzenia się czegoś także o ciekawych drobiazgach, jakie bez wątpienia pojawiają się w takich sklepach, trafiając tu z dalekich stron. Wszak ci wszyscy wschodni handlarze nie tylko bogactwa chyba sprzedają? Przywożą zapewne i rzeczy mało dla nich znaczące, ale dla nas niezwykłe przez swą rzadkość, wyprzedając je dla drobnego, dodatkowego zysku. A już na pewno czyni to ich służba.

Nie musiałbym nawet przy tym czegokolwiek udawać dla pozorów, gdyż buszowanie w cudzoziemskich osobliwościach już od dziecka sprawiało mi wielką przyjemność. W rodzinnych domach mamy całkiem pokaźne ich zbiory, zwiezione z wypraw handlowych. Lata temu zadręczałem gości, przybywających z dalekich stron, by opowiadali o darach, jakie przywozili z całego świata. Również i Strabona wypytywałem ile się dało o rzeczy nawet najmniejsze, czy dziwaczne. Pokazywałem mu je, on zaś, choć fantazjował bez umiaru, by zaspokoić wyobraźnię małego chłopaka, przekazywał mi sporo wiedzy o krainach, z których pochodziły, i o tym, czemu służyły, lub co znaczyły. Niejedną opowieść usłyszałem też od agentów, nawet kapitanów statków, odwiedzających dziadka i ojca w sprawach morskich. Tak więc pomysł, na jaki wpadłem, jak najbardziej przystawał do potrzeb mojej natury.

Zapytałem pewnego przechodnia, który wydał mi się człowiekiem bywałym, gdzie szukać najlepszego księgarza w mieście. Specjalnie się nie zdziwił, i bez wahania udzielił mi dokładnych po temu wskazówek. Kierując się nimi, ruszyłem wielką aleją kolumnową w stronę agory. Dość szybko natrafiłem na właściwy dom, poznając go po wiszącej na widoku tablicy ze stosownym napisem. Stał w dobrze widocznym miejscu, tuż za kolumnami, za rogiem ulicy, krzyżującej się z największym, ruchliwym traktem miejskim. Sklep cieszył się chyba dużym wzięciem. Przed otwartymi drzwiami, które zachęcały do wejścia, przy małych stolikach, siedziało kilka osób, zajętych ożywioną rozmową. Gdym się do nich zbliżył, spojrzeli na mnie ciekawie, po czym, nieco niedbale, oddali zwyczajowy ukłon, jakim ich powitałem. Bez słowa wszedłem do środka, zatrzymując się na progu dużej sali, pełnej szaf i półek z poukładanymi zwojami. Od razu rozpoznałem ów szczególny zapach, jaki panuje w takich miejscach, wydawany przez pergamin, i oprawy z delikatnej skóry. Ku swemu zadowoleniu zauważyłem, że jest tam również sporo ciekawych sprzętów, przedmiotów, nawet rzeźb, różnej wielkości, rodzaju i pochodzenia.

– Witam cię, szlachetny panie – usłyszałem z boku donośny głos. Odwróciwszy się, ujrzałem, iż wydobywał się w wielkiego ciała zażywnego mężczyzny, o jowialnej twarzy, i okalającym ją bujnym zaroście. – Kimkolwiek jesteś, jesteś tu chyba po raz pierwszy. Ale mam nadzieję, że nie ostatni!

– Piękne powitanie, godne właściciela tak pięknego dobra – odparłem, gestem ręki wskazując pewną małą rzeźbę, stojącą nieco na uboczu. – Choćby tej tu kopii. Całkiem udanie oddaje wdzięk oryginału – dodałem niedbale, mijając pomniejszoną wersję posągu Afrodyty, osłaniającej swe nagie wdzięki. Pochwaliwszy rzecz samą, z miejsca ostrzegłem, że nie łatwo będzie kusić mnie, czy zbywać byle czym.

Mało znam się na rzeźbach, ale wiem co nieco o artystach, którzy je tworzyli. Strabon z lubością opowiadał o nich, zwłaszcza o niezwykłościach ich losów. Jako rodowity rzymianin, obyty z tą sztuką, której u nas widzi się pełno na ulicach, w świątyniach, i po prywatnych domach, umiem rozpoznać przynajmniej to, co wiedzieć należy. Odezwałem się tak celowo, by właściciel tego składu zorientował się, że mam jakie takie wyobrażenie o tym, co tu dostrzegam. Pojął to w lot, proponując obejrzenie rozmaitości towarów, ostrożnie sprawdzając przy tym moją wiedzę i gust.

Zaczęliśmy od rzeczy większych, co bardziej efektownych, które kwitowałem krótkimi uwagami, widząc, że są niewiele warte. Gdym tak krążył po sali, mimowolnie odezwała się we mnie rzymska wyniosłość, właściwa Tycjanowej pozycji i bogactwu. Gospodarz przyglądał mi się z rosnącym zainteresowaniem, ale też atencją dla kogoś, kto nie jest ignorantem, i wie, co ogląda. Począł mi ją wyraźniej okazywać, gdy przeszliśmy do ksiąg i zwojów, wśród których zacząłem przebierać z dużą znajomością rzeczy.

– Niełatwo cię czymś zaskoczyć, panie. Masz w tym biegłość, właściwą znawcom, o jakich u nas trudno – stwierdził ni to pochlebnie, ni to wypytująco. – Czy zechciałbyś wyjawić mi swe imię? Skąd przybywasz? Bo przecież, że jesteś tu gościem, widać aż nadto wyraźnie – grzecznie, choć nieco natarczywie dał wyraz swej ciekawości.

Wahałem się tylko przez chwilę. Ludzie dowiedzą się przecież, kim jestem, więc nie ma co robić tajemniczych min. Lepsza naturalna szczerość, niż bawienie się w sekrety, które zaraz być nimi przestaną. Człowiek ten zachowywał się życzliwie, nawet mu nieco zaimponowałem, więc czemu miałbym wprowadzać do rozmowy niepotrzebne niejasności.

– Jestem Festus Tycjanus, prosto z Rzymu. I niech będzie to dla ciebie miłe, że pierwsze kroki w Antiochii, skierowałem właśnie do tego ciekawego miejsca – odpowiedziałem z uśmiechem, acz wyraźnie zaznaczoną dumą. Oznajmiłem to na tyle głośno, i ze swobodną elegancją, by mogli mnie usłyszeć siedzący na ulicy mężczyźni, podglądający nas ukradkiem przez otwarte drzwi. Jak się bawić, to się bawić! Bardzo proszę, jestem rzymskim, bogatym panem, ciekawym świata, gotowym wydawać pieniądze na swoje przyjemności i zbytki. A co potem – to się okaże.

– Jeśli jesteś, panie, tym, kim myślę, że jesteś, to, zaiste, wielki zaszczyt mnie spotyka – księgarz z trudem ukrył zaskoczenie. – I u nas znana jest powszechnie sława domu Tycjanów, podobnie jak ich wielkie upodobanie do wiedzy i sztuki. Mam nadzieję, że zechcesz być częstym u mnie gościem – pochlebstwom towarzyszyła nadzieja na skuszenie dobrego klienta dla swych usług.

– A jak ciebie zwą? – spytałem, nie wychodząc z roli człowieka wyniosłego i światowego.

– Zdziwisz się, panie – Makryn. – Zaśmiał się, widząc, jak obdarzam go zdziwionym nieco spojrzeniem. – Jako dziecko byłem chorowity, niepozorny, i strasznie chudy. To się zmieniło, ale imię zostało – dodał z udawaną bezradnością.

– Ma to nawet swój niepowtarzalny urok – zabawne było zestawienie imienia, i postaci. – Zapada w pamięć, a to chyba dobre w interesach.

– Otóż to! Arabowie przerobili je na Makin. Brzmi już lepiej, nieprawdaż?

– Chyba ci się podoba? – mowę nabatejską znam ledwo co, ale pojąłem tę zabawną grę słów.

– Podoba mi się wszystko, co mi sprzyja, panie. Dlatego z taką radością widzę cię w swoich progach – nie ustawał w ukłonach.

– Umiesz rozmawiać z klientami, Makrynie – odparłem z ostentacyjną życzliwością. – To niezwykle zachęcające – dodałem. – Ponieważ lubię rzeczy ciekawe i pouczające, więc możesz na mnie liczyć, jeśli tylko ja będę mógł liczyć na ciebie.

– Gdy poznam bliżej twe życzenia, zrobię, co w mojej mocy, by je zaspokoić. Zechciej więc nazwać je dokładniej, a resztę pozostaw już mnie.

Tak sobie rozmawiając, przechadzaliśmy się z wolna po sali, ja zaś, co i raz, brałem do ręki coś z półek, próbując się rozeznać, czego tu najwięcej. Po większej części były tam modne dzieła nowszych poetów i pisarzy, przekłady z dawnych greckich romansów Charitona, czy Ksenofonta. Dojrzałem ze starszych, nawet Cynnę, Katullusa czy Kalwusa. Za nimi, oczywiście, Wergiliusza, Horacego, miłosne elegie Gallusa, Tibullusa, Propercjusza, z tymi ich niezliczonymi Cyntiami, Deliami, i innymi powłóczystymi heroinami, o ciałach daleko bardziej gibkich, niż ich umysły. Poczesne miejsce w tej części zbiorów zajmowały dzieła Owidiusza, z radosnymi opisami sztuki miłości.

Niezwykły ów artysta cieszył się dużym wzięciem, nie tylko dla dowcipu i frywolności swych poematów, ale i za sprawą tajemniczości wygnania z Rzymu. Swego czasu August, dbały o czystość obyczajów, nie mógł znieść burzliwych awantur pisarza z kobietami, a miarka się przebrała, gdy doszły go słuchy o romansie z jego córką, niekryjącą się zresztą ze swą rozpustą. Julia trafiła na wyspę, a poeta na daleki kraniec państwa, do małej, nadmorskiej osady greckiej, pozostałości po Scytach, gdzie dokonał żywota. Ta okrutna niełaska spotkała go zapewne nie tylko za same figle, jakie z nią wyczyniał, ale i dlatego, że przy okazji poznał chyba za wiele sekretnych spraw jej niezwykłej rodzinki.

Jego protektorzy próbowali odwoływać się do cesarskiej wspaniałomyślności, starając się nawet wciągnąć w te zabiegi starego Festusa. Ten jednak dał sobie z tym spokój, gdyż wspieranie przezeń sztuki, choć nader hojne, miało jednak swe granice. Przez całe życie roztropnie uważał, że można, a nawet niekiedy warto, narażać swe dobre stosunki z władcami dla spraw poważnych, obiecujących na przyszłość, ale nie dla ratowania niesfornych, czy hulaszczych artystów. Nie zawiodło go i tu dobre wyczucie, tym bardziej, że August zawziął się, i nie tylko zdania nie zmienił, ale wydał rozkaz o zapomnieniu popularnego poety, i usunięciu jego dzieł z miejskiej biblioteki. Musiało tam być coś ważnego na rzeczy, gdyż także i Tyberiusz nie cofnął decyzji swego poprzednika.

Trzymałem w ręku ozdobną kopię dzieła o lekarstwach na miłość, a Makryn, zauważywszy, że mimowolnie się uśmiecham, pospieszył z komentarzem.

– Na to zawsze są, i będą chętni. Owidiusz to przynajmniej piękno, a śmiała erotyka, przyznasz, ma swój wdzięk. Niestety, jego naśladowcy, nie znają ani umiaru, ani dobrego smaku.

– Czyżbyś trzymał gdzieś na boku także ów słynny zbiorek milezyjskich opowieści? – spytałem, porozumiewawczo się uśmiechając.

– Oczywiście! Zamówień na kopie nie brakuje! – roześmiał się trochę obleśnie, machając rękami dokoła.

– No, proszę, proszę! Wesoło tu u was.

– Jak wszędzie, gdzie bogactwo szuka wrażeń. Czy zdziwiłbyś się, panie, gdybym ci powiedział, że większość chętnych to kobiety? – pytanie zabrzmiało aż nazbyt wymownie.

– Wcale, a wcale. Ale nie mam ochoty wiedzieć jakie – uciąłem krótko, okazując wyraźną niechęć do kontynuowania tematu. Jeszcze tego brakowało, żeby mi księgarz zaczął stręczyć jakieś podejrzane konszachty! Uleganie przyjaznym pochlebstwom w zbyt szybkich znajomościach, to zwykle początek dużych kłopotów.

– Roztropność w tej materii to wielka cnota, jaką nieczęsto się spotyka.

– Nie tylko w tej, mój dobry Makrynie, nie tylko w tej – odparłem sentencjonalnie. – Zważ sobie dobrze, że jeśli miałbym tu czasami zachodzić, to chciałbym znajdować u ciebie rzeczy bardziej wartościowe, niż światowe błahostki.

– Czy masz coś konkretnego na myśli, szlachetny Festusie – księgarz natychmiast zmienił ton, i zgiął się w jeden wielki, gruby znak zapytania, patrząc mi czujnie w oczy. Dobry był z niego kupiec, wyczuł, że może zechcę wyjawić jeszcze jaki inny cel mej wizyty.

– W Rzymie mamy nieprzebrane ilości bogactwa ze wschodu, ale niewiele z tego, co jest prawdziwą sztuką. Niedostaje nam o niej wiedzy, nie za bardzo jest skąd jej czerpać – zatrąciłem nutką żalu. – Ani od kogo – dodałem od niechcenia.

Makryn z miejsca pojął, o co mi chodzi. Wiedział, że przez naszą faktorię przewija się wielu poważnych kupców z Azji, i że mógłbym przecież z nimi rozmawiać o takich sprawach bez żadnych pośredników. Jeśli więc szukam jeszcze kogoś, to znaczy, iż chodzi o coś więcej niż same tylko dzieła sztuki. I że niekoniecznie chciałbym, aby działo się to na widoku, ani za wiedzą rozmaitych gości Melosa. Jednym słowem, nie jestem tu przypadkiem, i nie tylko w handlowych interesach.

– Owszem, szlachetny Festusie, trafiają do mnie rozmaici sprzedawcy, także i ci z wyglądu bardzo niepozorni, albo oryginalni. Nie wnikam, kim są – zastrzegł się – patrzę tylko, co oferują. Przychodzą, sprzedają, ja kupuję, jeśli uznam, że warto, i tyle – dodał tonem wręcz oficjalnym.

– Nie mów mi, że wasze rozmowy kończą się tylko na targach – spróbowałem zachęcić go do większej wylewności. – Bez wątpienia, jesteś ciekaw świata i ludzi. Bez tego nie byłoby cię tu. Siedziałbyś gdzieś na wsi, i hodował kwiaty, albo krowy.

– Oczywiście, dowiaduję się tego i owego – zaczął ostrożnie. – Muszę wiedzieć, co jest wart towar, skąd pochodzi. Ale z ludźmi bywa rozmaicie. Czasami nawet trudno się z nimi rozmówić, bo słabo znają naszą mowę.

– Masz w nich jednak jakieś rozeznanie. W każdym razie lepsze, niż wielu innych.

– Można tak rzec. Bywa, że pojawi się ktoś zainteresowany księgami, czy artystycznym drobiazgiem – podtrzymał temat. – Bardzo podobają im się nasze gemmy. Powiedziałbym, że szukają cennych podarków z tych stron – kluczył, bez konkretów, ale nie uciekał od odpowiedzi.

– A książki? Sam mówisz, że nie znają języków.

– Zdarzyło mi się widzieć takich, którzy sobie z tym radzą.

– Nie sądzę, by pociągała ich nasza poezja – roześmiałem się. – Na to trzeba ludzi szczególnego rodzaju, Nie wędrownych handlarzy, raczej kogoś bardziej wyrobionego. Nie z tych, co włóczą się po świecie na kamelosach.

– Masz rację, panie. Ale wyobraź sobie, że trafił mi się kiedyś chętny na gramatyków, nawet na młodego Pedianusa.

– Widocznie chciał się uczyć.

– Chyba niekoniecznie retoryki – pokiwał głową z powątpiewaniem. – Historia, panie, oto, co takich klientów ciekawi – przeszliśmy do innych półek. – Spójrz tylko. Cezar. Ostatnio geografia, mapy – pokazywał kolejne księgi i zwoje. – Warron, i Liwiusz. O, a tu nawet nowinka Peterkulosa – pochwalił się. – Oczywiście, mam tylko fragmenty – dodał, jakby się tłumacząc. – O, proszę, Salustiusz. Oczywiście, Strabon. Nawet księga Attyki.

– To też interesuje cudzoziemców? – zdumiałem się.

– Prawda, że zagadkowe? Zdarzyło się ze trzy razy.

– Rozumiem, że dla miejscowych to lektura obowiązkowa. Każdy chciałby coś w niej znaleźć dla siebie.

– Często ponad własne siły – zaśmiał się złośliwie. – Ale masz rację, panie, to dobry towar.

– Imponujące zbiory – pokiwałem głową z uznaniem.

– Staram się jak mogę. Nie narzekam na klientów.

– Nawet z daleka?

– Ci bywają nieprzewidywalni. Niektórzy kupują wręcz hurtowo. Ale to rzadkie zamówienia. Drogie. I kłopotliwe.

– Kłopotliwe?

– Trudno o dobrych kopistów. A obcy krótko tu bawią, więc trzeba się spieszyć.

– Ciekaw byłbym tych ludzi. Skoro wybierają takie rzeczy, to chyba wiedzą, po co to robią. Albo, dla kogo – uznałem, że warto pociągnąć go za język.

– Słuszna uwaga. To raczej czyiś wysłannicy. Nieskorzy do zwierzeń. A mnie nie przystoi zbytnio ich wypytywać. Nie chciałbym zepsuć sobie opinii – wyłgał się, ale widziałem, że nadstawia uszu.

– Mapy interesują raczej kogoś uczonego. Albo, czy ja wiem – podróżnika, przewodnika?

– Po większej części to Persowie. Bywa, że i Partowie z Ktezyfonu.

– To zrozumiałe. Ciekawi są nas, tak, jak my ich.

– Bywają chyba też i inne powody tej ciekawości, a i inni ciekawscy. Ale wolę tego nie zgłębiać. Czasami lepiej czegoś nie wiedzieć – odparł ściszonym głosem. Patrzył na mnie pytająco, czując, że rozmowa doszła do punktu, w którym kończy się dysputa o sztuce i literaturze, a zaczyna jakaś niejasna dla niego gra.

– Bywa jednak, że warto, a nawet należy – niech myśli, że ma do czynienia nie tylko z przypadkowym, bogatym klientem, ale i kimś zagadkowym, kto pojawił się u niego nie bez szczególnych powodów.

Skupił się w sobie, spowolniał, zniknęła wylewna, kupiecka gadatliwość. Najwyraźniej brakło mu konceptu, jak ma się zachować. Moje słowa mógł uznać za podejrzane, gdyż nie znajdował żadnego punktu zaczepienia, by je ocenić według swojej miary rzeczy, i wiedzy o większej polityce. Nie musiałem nawet szczególnie zgadywać, jakie myśli chodziły mu się w głowie. I niekoniecznie dotyczyły one sprzedaży książek.

Ktoś taki, jak on, zna miejscowych nobilów i urzędników, ma z nimi swoje sprawy, a w ciągłym ruchu gości niejedno wpada mu w ucho. Bez wątpienia, jest czyimś zaufanym, komu opowiada więcej, niż innym, ma zapewne swoich protektorów. A tu naraz zjawia się obcy, którego nigdzie nie da się przypasować. Z jednej strony, nosi słynne imię, ma duże wpływy i pieniądze, z drugiej jednak – zanadto jest ciekawski, jak na zwykłego klienta. Tycjanowie nie robią nic bez przyczyny, w Syrii mają pozycję wyjątkową, dobrze umocowaną w Rzymie, więc lepiej uważać, bo nie wiadomo, po co wysłali tu aż swego syna. Do kogo? W jakich zamiarach? I czy aby nie z jakimiś pełnomocnictwami? Czyimi? Od kilku miesięcy ze stolicy docierają dziwne wieści. Czy coś się szykuje?

– Może źle cię zrozumiałem, szlachetny panie – odparł z nutką wahania w głosie – ale dość osobliwie wykładasz pojęcie interesu. Trudno uznawać w nim za powinność cokolwiek innego, jak grę o uczciwy zysk.

– Generalnie masz słuszność, Makrynie, ale przecież bywają sytuacje szczególne. Gdy kto przychodzi, by kupić truciznę – to czy należy mu ją sprzedać bez wahania, czy nie?

– Skąd sprzedawca ma wiedzieć, do czego chce kupujący użyć jego towaru?

– A gdy kto kupuje miecz?

– Na szczęście to mnie nie dotyczy.

– Masz na sprzedaż nie tylko sztukę, ale także wiedzę. Bywa równie zabójcza, jak broń.

– Nikomu nie mogę zakazać do niej dostępu. Wykładam ją dla wszystkich. Skoro ktoś płaci, to czemu nie miałby jej otrzymać.

– Prawda, kupiecki rozum nie jest od tego, by to roztrząsać. Od tego są już inni, by wyciągać z tych faktów nie tyle zyski, ile wnioski.

– Teraz pojmuję, choć mówisz zawile. Chcesz powiedzieć, że interesują cię pewne fakty, które mogą naprowadzać na przyczyny rzeczy ukrytych.

– Doskonale, mój Makrynie, doskonale to widzisz.

– Cieszę się, panie, żeś to zauważył.

– Z przyjemnością jeszcze tu zajrzę. Zawsze przecież może się u ciebie pojawić ktoś ciekawy, zwłaszcza z dalekich stron. Daj mi wtedy znać. Kto wie, czy nie zaoferuje czegoś, co mi się spodoba? Lubię rzeczy rzadkie.

– Będzie, jak sobie życzysz.

– Zatrzymałem się u Melosa, naszego faktora.

– Wybacz, że pytam, ale czy długo zabawisz w naszym mieście?

– Czas jakiś.

– Oczywiście, oczywiście.

Wtem do sklepu wszedł jeden z mężczyzn, wcześniej siedzący z innymi przed domem księgarza. Gospodarz trochę się zmieszał, ale z miejsca podzielił uwagę między dwóch gości, bez czynienia niestosowności wobec każdego z nich.

– Niech będą dzięki dobremu Merkuremu! Cóż za niezwykły dla mnie dzień! Dwie znakomitości jednocześnie w mych progach – Makryn z ulgą przyjął odmianę sytuacji, wracając do roli gorliwego kupca, któremu szczęśliwy traf zsyła dobre okazje. – Potęga Rzymu, i potęga Syrii pod moim skromnych dachem! – dodał patetycznie.

– Makrynie, twoje gadulstwo kiedyś cię zgubi – zaśmiał się mężczyzna, podchodząc do nas. – Nie sądzisz, panie – zwrócił się w moją stronę – że tam, gdzie nadarza się okazja do nawiązania nad wyraz ciekawej znajomości, aura nadmiernego entuzjazmu wprowadza niepotrzebne zakłopotanie?

– Słuszna to uwaga, warta docenienia, zwłaszcza wówczas, gdy dopełnia ją stosowne zwieńczenie – odparłem, wszelako bez pokłonu powitania. Dziwnie czegoś nie spodobał mi się ten człowiek. Nie wiedzieć czemu, z miejsca wzbudził we mnie odruchową niechęć, a nie raz w życiu przekonałem się, że pierwsze wrażenie zwykle mnie nie myli.

– Pozwól zatem, że się przestawię. Jestem Arediusz, z rodu Stelionów – w grzecznym tonie czuć było nutę pychy. – Rozmawialiście tu dość głośno, więc nieumyślnie usłyszałem, panie, kim jesteś – wskazał ręka otwarte wejście z ulicy. – Dlatego pozwalam sobie domniemywać, że moja osoba nie powinna wydać ci się całkiem obca.

W rzeczy samej, od razu zorientowałem się, z kim mam do czynienia. Tycjanowie od dawna utrzymują stosunki z tą rodziną posiadaczy bodaj czy nie największych majętności ziemskich w Syrii. Ma ona ich naprawdę dużo, od Sydonu po Damaszek, a mówią, że nawet i po Palmyrę. Ile z tego jest prawdą, trudno orzec, ale oni potrafią wyciskać złoto nawet z piasku i kamieni. Co ciekawe, skwapliwie unikają mieszania się do polityki, ale są pierwsi we wszystkim, czym daje się przy niej handlować. Od zawsze idą za wojskami, zbierając to, co zostaje po wojnach, czyli ziemie po zabitych żołnierzach. Nie gardzą nawet małymi łupami. Po latach okazuje się, że z tych skrawków zbierają się wielkie posiadłości.

W człowieku, który teraz mi się przedstawił, było coś z uśmiechniętej, sytej hieny, trochę wyliniałej, bo nie pierwszej już młodości. Pod maską grzeczności, za powolnością ruchów, kryła się szybka myśl, szacująca każdą sytuację, i nadarzające się okazje. Przyczajony drapieżnik, z miłym uśmiechem na ustach. Skąpiec, skrupulatnie kalkulujący na pokaz gesty ofiarności. Na koniec wreszcie, pyszałek, mamiący okazywaniem fałszywej skromności wobec opłacanych pochlebców. A jednak, mimo wielkiej fortuny, takiej panoszącej się obrzydliwości brakuje owego szczególnego rozmachu, który mógłby wprowadzić ją do historii. W duchu doskonale wie, jak jest mała, niezależnie od złota, jakim się obsypuje, i pozy, jaką przybiera. Dławi ją nieustanny strach przed obnażeniem tej małości, więc tylko coraz bardziej nadyma się, by ją ukryć za wielkością przestrzeni, jaką zawłaszcza.

– Jest, jak mówisz, panie – odparłem powściągliwie, z lekka pochylając głowę w powitaniu – twe imię znane jest nam w Rzymie. Trudno prowadzić w Syrii interesy, pomijając tak znaczącą postać – nie byłem w stanie wykrzesać z siebie nic więcej, ponad zwyczajową grzeczność. Okazanie sympatii jakoś nie przechodziło mi przez gardło, niemniej, z wiadomych względów, nie mogłem sobie pozwolić na zlekceważenie tej osobistości.

– Wierzę, że będziemy mieli okazję jeszcze o tym porozmawiać. Bo nie pomylę się chyba, znów domniemując, iż przybyłeś tu nie tylko po to, by, jak mimo woli usłyszałem, szukać wschodnich osobliwości – nawet dla pozoru nie krył swej ciekawości.

– Przenikliwość twego rozumu dorównuje subtelności twego słuchu – nie mogłem sobie darować drobnej złośliwości. – Może to dobrze, że pierwszy raz spotykamy się właśnie tu, jako miłośnicy sztuki, a nie tylko interesów – dodałem uspokajająco.

– Otóż to, drogi panie. Choć na pewno przyznasz, że takie okazje pozwalają lepiej poznać te nasze upodobania, które o interesach mogą też przecież wiele mówić – bez ogródek dał poznać, że domyśla się, iż mój tu przyjazd nie jest przypadkowy. I nie tylko spraw handlowych ma dotyczyć.

Przysłuchujący się nam księgarz wyczuł, że obydwaj jego goście okazują sobie raczej nieufność, niż życzliwość, więc postanowił nieco rozładować sytuację.

– Szlachetni panowie – wtrącił się do rozmowy – czy zechcecie uczynić mi ten zaszczyt, i pozwolicie podać sobie doskonałego wina z Chios, które trzymam na szczególne okazje. Znakomitość osób wymaga równie znakomitej oprawy ich spotkania.

– Mój dobry Makrynie – odezwałem się pierwszy – proponuję, byś przełożył ten poczęstunek na inny dzień. Nie chciałbym urazić ani ciebie, a już zwłaszcza szlachetnego Arediusza – dodałem z naciskiem – lecz w domu czekają mnie sprawy, niecierpiące zwłoki. Ale nie wymawiam się, więc proponuję, byśmy skorzystali z tego zaproszenia w innym czasie – rzuciłem w stronę drugiego gościa księgarza.

– Trzymam cię, panie za słowo – odparł Stelion. – Ja zostanę jeszcze chwilę. Mam pewne zlecenie dla ciebie, Makrynie – zwrócił się do gospodarza, lecz zaraz odwrócił znów w moją stronę. – Czy, nim odejdziesz, zechciałbyś mi, panie, coś doradzić?

– Jeśli tylko będę umiał.

– Czy są w modzie jakie nowe pomysły Apicjusza? Chciałbym komuś je przedstawić, lecz nie wiem, gdzie je zdobyć? – wystawianie się prostaków na światowość wszędzie jest tak samo irytujące.

– Z tego, co wiem, wciąż proponuje jakieś nowinki, które cieszą się dużym wzięciem.

– A w czym rzecz?

– Nowym członkiem naszej rady został pewien człowiek, który lubi wydawać wystawne biesiady, lecz, prawdę powiedziawszy, ma strasznego kucharza. Sądzisz, że nie urażę go, jeśli mu ofiaruję taką lekturę? – zaśmiał się nieszczerze. – Powinna mu się nie tylko spodobać, ale i przydać.

– Jeśli uczynisz to z przyjaznym uśmiechem, wplatając żart w tajniki polityki, nie powinien uznać tego za afront.

– Słyszałeś, Makrynie, oto rada człowieka, który zna się na rzeczy.

– Doskonale się składa, bo mam coś takiego – księgarz wykazał się bystrością kupieckiego umysłu. – Co prawda, ze starszych diurnali, ale chyba się nada. Mogę sporządzić z nich gustowny wybór – szybko pospieszył z ofertą.

– Jesteś nieoceniony, Makrynie.

– Na kiedy, panie, mam ci przygotować ten uroczy drobiazg?

– Zamierzam niebawem podjąć u siebie kilku przyjaciół, w tym i naszego nowicjusza. Będzie więc doskonała po temu okazja – rzekł z wyniosłością, godną faraonów.

– Dla równowagi zalecałbym też lekturę Dioklesa, Hipokrates może okazać się zbyt wymagający – wtrąciłem w tym samym tonie, dodając do tego wyraźną uszczypliwość.

– A może i ty, Festusie, zechciałbyś przyjąć moje zaproszenie, i uświetnić to spotkanie swoją obecnością? Przy okazji wybralibyśmy cię arbitrem i w tej materii – zwrócił się do mnie znienacka z ostentacyjną wręcz serdecznością, i uśmiechem chytrego lisa, który poczuł świeżą zdobycz.

Znalazłem się w głupim położeniu. Zaskoczył mnie propozycją, którą trudno było odrzucić. Odmówienie wprost byłoby jawną obrazą. Zgoda, bez wcześniejszego namysłu, byłaby nieroztropnością. Już samo obecne spotkanie dawało mu pretekst do tego, by się chwalić znajomością ze mną, co, zważywszy, iż doszło do niej już pierwszego dnia mej tu bytności, nasuwałoby przypuszczenie o szczególnej między nami konfidencji. Nie miałem pojęcia, jak sprawy się mają w mieście, a więc i w co mógłbym zostać mimo woli wplątany. Wolałem sam decydować o moich tu poczynaniach, i o ich kolejności w najbliższych dniach.

– Jestem ci wdzięczny, Stelionie, za honor, jaki mi czynisz, lecz w tym momencie nie mogę dać ci jeszcze wiążącej odpowiedzi – odparłem wymijająco. – Mam wiele spraw z naszym faktorem, i nie umiem powiedzieć, co wyniknie z moich z nim najbliższych rozmów.

– Doskonale cię rozumiem, Festusie, interesy przede wszystkim – rzekł tonem zgodnym i rzeczowym. – Wyślę więc niezwłocznie list, ponawiający moje zaproszenie, a ty zdecydujesz wedle swego uznania.

– Myślę, że tak czy owak na pewno jeszcze się spotkamy. A tobie, Makrynie – zwróciłem się do księgarza – dziękuję za pokazanie swych skarbów. Wierzę, że niebawem znajdziesz coś, co mnie zaciekawi.

– Oczywiście, szlachetny Tycjanie, zaraz podejmę stosowne kroki – kłaniając się odprowadził mnie do drzwi. Po dopełnieniu pożegnalnych rytuałów, wyszedłem na ulicę z uczuciem wielkiej ulgi.

U księgarza zeszło mi sporo czasu, trzeba było wracać do domu, odkładając na inne dni dalsze zwiedzanie miasta. Zawróciłem więc, i trzymając się głównego akweduktu, ruszyłem ku wzgórzom, zostawiając po prawej ręce widoczną nieco dalej świątynię Jowisza. Po drodze rozmyślałem o spotkaniu, jakie było mi się właśnie przytrafiło, całkiem niespodziewanie, i chyba nie za bardzo fortunnie. Na kaprysy losu nie ma co się zżymać, tak, widać, miało się wydarzyć. Ale nie mogłem pozbyć się irytacji, jaką wzbudziła we mnie familiarność Steliona, którą narzucił, tworząc wrażenie, jak byśmy właśnie zostali doskonałymi kompanami. Ta uzurpacja miała w sobie rys owej bezczelności, wobec której człowiek staje bezradny, ale zmusza się do powściągania stanowczości, wykluczającej dalszą znajomość. Wszelako nie mogłem sobie pozwolić na rozpoczynanie pobytu w Antiochii od czynienia sobie wroga z kogoś, z kim i tak przyjdzie mi jeszcze mieć do czynienia w sprawach daleko ważniejszych, niż ambicjonalne potyczki.

  1. Syryjskie zawiłości, polityka, i handel

W domu nie zastałem Melosa, gdyż z rana wyjechał do składów towarowych, by sprawdzić, co przybyło z portu w pobliskiej Seleucji. Tak mi oznajmił jego sekretarz, siedzący w biurze przy abakusach, i pilnie zapisujący coś w księgach. Straszny był to mruk, choć człek nad wyraz grzeczny i pomocny, z rodzaju tych, o których mawia się, że są na swoim miejscu. Choć młody, to jednak nadzwyczaj poważny, skrupulat, miarkujący ambicję podług możliwości i talentu, wspieranego oddaniem pracy. Kazałem dać sobie przybory do pisania, i zasiadłem u siebie, by zacząć sporządzanie zapisków z minionych miesięcy podróży. Przed ruszeniem w dalszą drogę trzeba mi było wysłać do Rzymu wiele listów, więc to, co już za mną, należało uporządkować do postaci gotowego spisu zdarzeń i wniosków.

Ćwiczony wedle starej szkoły greckiej, umiałem tak zawiadywać swą pamięcią, by niczego nie uronić z rzeczy, jakie poznałem, i jakich doświadczyłem. Sztuka polega na ich należytym rozmieszczaniu, i zestawianiu podług własnego klucza. Zapiski to ledwie skróty i hasła, zrozumiałe, i zdatne do odczytania jedynie dla tego, kto ów klucz zna. Jest to wygodne i praktyczne, wszelko pod warunkiem, że wie się, jak to wszystko ze sobą łączyć. Przed wyjazdem przygotowaliśmy więc z ojcem pewien szczególny sposób przekazywania wiadomości, tylko nam wiadomy. Nawet gdyby ktoś niepowołany zajrzał do takiego pisma, niewiele by z niego wyczytał, poza zwykłymi opowieściami o przygodach podróżnika.

Minęły ze trzy miary czasu, gdy w domu zaczął się ruch, znamionujący powrót gospodarza. Chwilę potem wszedł sługa, przynosząc zaproszenie do atrium. Bardzo mi to opowiadało, jako że pora była rozprostować kark, zesztywniały od siedzenia nad pisaniem i rysunkami. Melos coś czytał, lecz na mój widok wstał, i spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.

– Jeszcze nie minął dzień od twego przyjazdu, a już całe miasto wie, że z Rzymu zjechał Tycjan, i że będzie z tego dużo uciechy – podniósł ręce do góry w niemym wyrzucie. – Musisz mieć jakąś szczególną zdolność zaskakiwania ludzi, Festusie – dodał kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą.

Pokrótce opowiedziałem, co mi się przytrafiło u księgarza, opatrując to złośliwym komentarzem na temat poznanego tam Steliona. Zrazu go to rozbawiło, lecz po chwili spoważniał, i podał mi list, opieczętowany znakiem ojca.

– Przyszła dziś poczta cesarska, a w niej to, do ciebie, choć na moje imię. Po twoim wyjściu przybył tu specjalny kurier. Rzadka to sytuacja, wręcz sensacja, więc chyba coś wisi w powietrzu. Jak tutejsi dodadzą jedno do drugiego, to zaczną koło ciebie węszyć.

– Zapewniam cię, że to czysty zbieg okoliczności.

– W tym, co było do mnie, wyczytałem, że jeśli jeszcze nie dojechałeś, to mam cierpliwie na ciebie czekać, a gdy przyjedziesz, uważać, gdyż możesz mieć kłopoty. I że wszystko objaśnisz mi według potrzeby i uznania – stwierdził, nie kryjąc poruszenia. – Długo czekać nie musiałem.

Odpieczętowałem list, i zacząłem czytać. Był krótki, lecz jego treść, ukryta w pozornie nieznaczących słowach, okazała się najwyższej wagi. Tyberiusz wreszcie postanowił zrobić porządki w Rzymie i właśnie za to się zabrał, wyprzedzając Sejana w jego zbrodniczych zamiarach. Szykowało się wielkie ścinanie głów. Cały ten zamęt miał swe początki po dużej części w tym, co przed wielu laty zdarzyło się właśnie tu, w Syrii.

– Pamiętasz, Melosie, dawną sprawę Germanika? – spytałem go, siadając z listem w ręku.

– Oczywiście, Festusie, przecież go otruła ta wredna baba, Plancyna. Mówili, że za cichą namową cesarza.

– No, właśnie. Co się wtedy zaczęło, teraz będzie miało swój dalszy ciąg. Ale jaki – to się dopiero okaże.

– Czy mógłbyś mówić nieco jaśniej, mój drogi. Jaki dalszy ciąg, i czego? – Melos usiadł, gestem oddalił sługę, każąc mu najpierw przynieść wina.

– Zapewne wiesz wiele, co się tu działo, ale małe masz pojęcie o tym, co się potem wyczyniało u nas.

– Że Tyberiusz zdziwaczał, to wiedzą wszyscy. Tyle, że nas te dziwactwa niewiele obchodzą, mamy swoje sprawy. Jeśli polityka nie przeszkadza w handlu i interesach, to cała reszta kręci się wokół pieniędzy.

– Ale przecież ciągle są jakieś awantury na granicach.

– Dla utrzymania porządku, i dla większych zysków. Syria to cesarska prowincja, i dużo kosztuje. Namiestnika nie ma, sam wiesz, że to tylko kukła, siedząca w Rzymie. Zamiast niego mamy darmozjadów, nasyłanych stamtąd na urzędy. Za nimi wloką się stada chciwych dworaków, sprytnie żyjących z pańskiego stołu. Ale i tak wszystkim rządzą straszne babskie intrygi – mówił to z niechęcią, wyliczając na palcach owe plagi.

– A wojsko?

– W legionach panuje jaki taki ład, żyją z własnych wypraw i łupów. Mamy tu taki wojenny trójkąt – my, Partowie i Armenowie. Więc się w nim bawią. Ale bez cesarskich rozkazów nikt nie ośmieli się na dużą samowolę. Zresztą nie ma już nikogo na miarę Germanika, z jego ambicjami, i posłuchem w legiach.

– Jesteś pewny?

– Dowódcy mają swoje układy i własne ambicje, ale im chodzi tylko o korzyści, liczone w złocie. Opłacają się komu trzeba, więc wszystko trzyma się kupy.

– Żadnych niespodzianek? Czegoś pod spodem?

– Festusie, tu od dawna panuje równowaga, która trzyma się na wielkich pieniądzach, i zyskach z całego świata. Mamy wszak błogosławiony pax romana, zbudowany na górach towarów, i workach monet. Nikomu się nie opłaca go naruszać. Na co dzień bywa różnie, jak to między ludźmi, ale tylko szaleniec chciałby to wywracać do góry nogami.

– Otóż to. Ale gdyby taki trafił się nie tu, a w Rzymie?

– Mój drogi, czy powiesz mi wreszcie, o co idzie?

– Pod warunkiem, że nie będziesz przerywał – postanowiłem wyłożyć mu rzecz całą w najdrobniejszych szczegółach.

Otóż, największe nieszczęścia biorą się u nas stąd, że ambicjonalne waśnie w rodzinie władców, miast być załatwiane we własnym gronie, nieustannie przekładają się na losy całego państwa. I tak, po śmierci męża, Agrypina wróciła do Rzymu, i nieroztropnie głośno dawała wyraz swym podejrzeniom wobec Tyberiusza. Nawet u jego stołu na pokaz odsuwała potrawy, które podawano jej, i jej dzieciom. Cesarz coraz bardziej więc odstręczał się do niej, i jej synów, w ogóle od wszystkich, i wszystkiego, tym bardziej, że nawet ze swą matką, choć starą, to przecież wciąż chciwą władzy Liwią, nie żył w zgodzie.

W takich warunkach prefekt gwardii, Sejan, omotał go siecią intryg, i zyskał nad nim, a przez to nad rządzeniem, wpływ decydujący. To straszny człowiek, opętany przez swe namiętności, z których największą jest żądza władzy. Zrazu nie myśleliśmy, że aż tak daleko patrzy, ale z czasem ludzie co bardziej rozumni poczęli dostrzegać, że jego celem jest cesarski pałac. Nie przebierał on bowiem w środkach, łamiąc przysięgi i przelewając krew niewinnych. Ale na zewnątrz, z demoniczną przebiegłością udawał pokornego sługę, wiernego doradcę, i oddanego przyjaciela swego pana. Niestety, Tyberiusz obdarzył go bezgranicznym zaufaniem, i wywyższył ponad wszelkie wyobrażenie. Posągi tego łajdaka straszą na placach i w koszarach, a on sam doczekał się miana konsula, otrzymując własne prokonsularne imperium.

Cesarz sądził zapewne, że znajdzie w nim podporę dla swego niezbyt zdolnego syna i następcy, Druzusa. Wszelako młodzieńca oburzało wywyższanie faworyta, i pewnego dnia uderzył go w twarz. Tym samym wydał na siebie wyrok. I rzeczywiście, niebawem umarł, ale tak to się stało, że nikt nie powziął żadnych podejrzeń. Tylko nieliczni domyślali się, że musiała w tym maczać palce żona zmarłego, a siostra Germanika, którą Sejan omotał podstępnymi obietnicami małżeństwa. Ale dowieść zbrodni było nie sposób. Po tej stracie, zrezygnowany Tyberiusz naznaczył jako przyszłych cesarzy dwójkę wnuków po Agrypinie, przez co nad tą trójką zawisło wielkie niebezpieczeństwo. Niebawem Sejan skłonił cesarza do opuszczenia Rzymu, i począł rządzić się bez żadnych już ograniczeń.

Dopóki żyła stara Liwia, nie było jawnych napaści na rodzinę Germanika. Ale niedługo przed moim wyjazdem sytuacja zmieniła się, i to dramatycznie. Za namową zdradliwego prefekta, cesarz, wciąż przez niego podburzany przeciwko synowej i wnukom, zażądał od senatorów ukarania Agrypiny i Nerona za rzekomą zdradę stanu. Doszło do tego, że żołnierze tak pobili tę kobietę, iż straciła oko. Senat usłużnie uznał ich winnymi, a decyzją cesarską zesłano obydwoje na osobne wyspy – jedno na Pandatarię, drugie na Poncję. Zaraz potem do więzienia trafił i drugi syn Germanika.

Teraz Sejan rządził niepodzielnie, a senat musiał składać przysięgę na wierność jego imieniu, co w końcu przelało czarę goryczy. W Rzymie stało się już jasne, ku czemu to wszystko zmierza. Co poniektórzy postanowili, że pora zacząć działać, a wśród nich znaczącą postacią stał się mój ojciec. Mamy z Sejanem wiele porachunków za rozmaite szkody, jakie nam wyrządził przez lata swojej uzurpacji. Szukając sojuszników, trzeba było znaleźć kogoś, kto mimo przeszkód i zapór, miał niejako naturalny dostęp do osamotnionego cesarza na Capri.

I znów, jak to często bywało w przeszłości, ważną rolę w nakręcaniu koła historii powierzono kobiecie. Cóż, lubią one ćwiczyć się w przebiegłości choćby tylko po to, by nie wyjść z wprawy. A jeśli jeszcze mają własne powody, by dać upust tej skłonności, wówczas można liczyć na ich pomoc, udzielaną tym skwapliwiej, im większej spodziewają się nagrody w postaci błyskotek, i pochlebstw dla swej ambitnej próżności. I tak oto, na scenę tego dramatu wkroczyła cesarska bratowa, Antonia.

Tyberiusz, prawdziwie kochał Druzusa, a po nieszczęsnym wypadku brata na krańcach Germanii eskortował go stamtąd, i był przy jego śmierci. Z kolei Antonia, obnosząca się z królewskim dostojeństwem, od zawsze zajmowała pozycję równą mężczyznom. W jej osobie, wcześniej ulubienicy Augusta, skupiały się wszystkie zawiłe sprawy rodzinne kolejnych cesarzy. Działała ręka w rękę z Liwią, a takiemu sojuszowi nikt nie śmiał się przeciwstawiać. Wszechwładny intrygant nie mógł jej zastąpić drogi do willi na Capri, co postanowiono wykorzystać, by ostrzec Tyberiusza przed jego knowaniami.

Jako opiekun prywatnych funduszy Antonii, ojciec zwykł był odwiedzać ją dość regularnie, więc jego wizyty nie budziły żadnych podejrzeń. Zwykle nie wdawał się w dworskie gierki, gdyż, trzymając się zasady Tycjanów o zachowywaniu równego dystansu do stron różnych konfliktów, służył im jedynie pieniędzmi, a nie radą w polityce. Wszelako teraz postanowił odstąpić od tego zwyczaju, mimo iż za Tyberiuszem specjalnie nie przepadał.

Zachowanie zdobytej niegdyś przez nas pierwszej pozycji w Syrii wymagało ciągłego lawirowania między zwaśnionymi stronnictwami, które wzajemnie się mordowały, nie wahając się nawet wywoływać przy okazji małych wojenek, od Pontu i Armenii, po Egipt. W obliczu poważnego zagrożenia, rozważywszy rzecz na spokojnie w gronie zaufanych wspólników, również zaniepokojonych o stan swych interesów, uznał, że pora działać bardziej zdecydowanie. Podczas kolejnych odwiedzin u Antonii, rozmówił się z nią otwarcie o sytuacji w Rzymie. Przedstawił argumenty, i dowody na tyle oczywiste, że obiecała swą pomoc w zażegnaniu nadciągającego niebezpieczeństwa, które i tak zresztą przeczuwała po nazbyt już jawnych symptomach. Zaleciła, by nie podejmować żadnych kroków przed tym, jak sama nie rozezna się w sytuacji, i nie doniesie o wszystkim Tyberiuszowi.

Cała ta intryga zawiązała się jeszcze przed moim wyjazdem, a ojciec, wyprawiając mnie w podróż, wtajemniczył w szczegóły, nakazując, bym po przybyciu do Antiochii rozpatrzył się, czy sieć Sejana, jaką ten bez wątpienia i tam zawiązał, może zagrozić naszym planom. Tytularny namiestnik, Lamia, nie ruszał się z Rzymu, kontentując zyskami, jakie dostawał zarówno z urzędu, jak i zwyczaju. Zresztą, już leciwy, swe najlepsze lata miał za sobą. Zasłużył się w Germanii i w Afryce, dożywał więc czasu jedynie jako nominat. Tyberiusz mu ufał, lecz Sejan, lecz zręcznie omotał go swoimi ludźmi, a do prowincji wysyłał w jego imieniu własnych zauszników. Szło więc o to, by sprawdzić, na ile są wpływowi, a także wywiedzieć się, co może zrobić wojsko, gdy rozgrywki w stolicy zostaną puszczone w ruch. Szczególnie ważne były tu ciągłe niesnaski z Armenią, w której stronnictwa wielu tamtejszych książąt tylko szukały okazji, by coś ugrać na niepokojach w Rzymie. Nadto, z drugiej strony stali Partowie, chętni, pod byle pretekstem, skoczyć nam do gardła, by zmienić tutejszy, delikatny układ sił na swoją korzyść.

Moim zadaniem nie było jakiekolwiek działanie, czy mieszanie w tym kotle, lecz zebranie wiadomości, i opatrzenie ich własnym komentarzem. Miałem grać rolę bogatego gościa rodzinnej faktorii, trochę doglądającego interesów, trochę szukającego ciekawych wrażeń i przyjemności za duże pieniądze w nieznanym sobie kraju. Kręcenie się między miejscowym towarzystwem, i po okolicy, nie wzbudzałoby niczyich podejrzeń. Gdybym przybył nieco wcześniej, a sprawy rzymskie ruszyły dopiero po jakimś czasie, wszystko wyglądałoby na zwyczajny przypadek. Ponieważ jednak poczta cesarska dotarła właśnie dzisiaj, dzień po mnie, sytuacja uległa zmianie. Sprawy potoczyły się szybciej, niż przypuszczaliśmy, co stawiało mnie w dość trudnym położeniu.

Nie wiedziałem, jakie przywieziono wieści, może nawet rozkazy, i do kogo. Z listu ojca wynikało, że Antonia zrobiła swoje. Tyberiusz, ujrzawszy z przerażeniem, że na jego życie godzi ten, w którym największą ufność pokładał, postanowił zrobić porządki na sposób właściwy jego okrutnej naturze. Cichaczem postawił na nogi wierne sobie kohorty, otoczył senat, kazał pojmać Sejana, a potem senatorom skazać go na śmierć. Stało się to osiem dni temu. Ojciec natychmiast wyekspediował do mnie pismo, wykorzystując swoje stosunki w cesarskich służbach. By tak szybko je dostarczyć, zajeździły chyba na śmierć kilka tuzinów pocztowych koni. Zakończył przypuszczeniem, że teraz zacznie się w Rzymie rzeź, zwłaszcza, że pojmano odtrąconą, pierwszą żonę Sejana, Apikatę, a ta zgodziła się wyznać prawdę o dawnych machinacjach swego wiarołomnego męża.

Reszty mogłem się już sam domyślać. Zaczną się polowania na ludzi, proskrypcje i delatorstwo, zapanuje strach, i krwawe sądy. W prowincjach będzie się załatwiało własne porachunki. Zapewne miejscowe partie w Antiochii już skrzykują się, i radzą, jak tu się wzajemnie powyrzynać. I wszyscy wiedzą, że akurat zjechał młody Tycjan, tyle że nie wiadomo z czym, i po co. Zważywszy pozycję naszej rodziny, nikt nie uwierzy w prywatności tej wizyty. Udawanie niewiniątka raczej nie wchodziło w grę

– No, to masz kłopot, Festusie – rzekł Melos, gdy skończyłem, wyłożywszy mu całą sprawę. – I jeszcze to spotkanie u księgarza – dodał, kręcą głową. – Będziesz obiektem dużego zainteresowania. Jednych – ze strachu, innych – z nadzieją.

– Sam nie wiem, co robić. Coś przecież muszę, ale od czego zacząć?

– Rozważ to na chłodno. Ale nie w tej chwili.

– Czyli jak? Kiedy? Potem? – zakpiłem z jego powiedzonka.

– Proponuję, byś odpoczął, zastanowił się. Ja spróbuję coś wywęszyć przez swoich ludzi. Może czegoś się dowiem. Przynajmniej kto, gdzie, i z kim się spotyka. Jaki jest ruch w mieście między ważnymi osobami. Wierz mi, znam się na tym.

– Mało czasu.

– Zobaczymy. Mam swoje sposoby. Kto wie, czy warto tak się gorączkować? Wieczorem siądziemy w ogrodzie, rozpatrzymy, co, i jak, pomyślimy.

Wstaliśmy, i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Zarządziłem łaźnię, ale bez służby do pomocy. Potrzebowałem zebrać myśli, a nic tak dobrze nie sprzyja poważnym namysłom, jak dobra, długa kąpiel w ciszy i samotności. Potem dokończyłem u siebie wcześniej zaczętych zapisków, na koniec ległem, by odpocząć.

Wieczorem oporządziłem się, i poszedłem do ogrodu, gdzie służba kończyła właśnie przygotowania do planowanej biesiady. Zaraz po mnie pojawił się Melos, z miną bynajmniej nie zatroskaną, wręcz promieniejący zadowoleniem. Oddawszy, co należne bogom, rozpoczęliśmy rozmowę przy suto zastawionym stole. Z niecierpliwością czekałem na nowiny z miasta, jakie był wcześniej obiecał zebrać.

– Festusie, nie od razu, nie od razu – rzucił, dając znak ręką niewolnikowi, by zaczął nas obsługiwać. – Jak to mówią, jest dobrze, ale nie beznadziejnie – zaśmiał się, jakby nigdy nic.

– Wolałbym dobry humor po wysłuchaniu wieści, niż jako zapowiedź czegoś mniej wesołego – rzuciłem sarkastycznie.

– Powiem tak – jest szum, ale nic specjalnego się nie dzieje. Jak ci mówiłem, nie ma chętnego, żeby zacząć mąt.

– Chętnego, czy zdolnego?

– Ani jedno, a tym bardziej drugie. Myślę, że wszyscy będą zastanawiać się, jak zachować status quo. Spasione koty są nieruchawe, nie ma wśród nich prawdziwego drapieżnika.

– Nikt im nie przewodzi?

– Członkowie rady podzielili się wpływami, kolegiami, i interesami, a brak namiestnika jest im na rękę.

– Mogą robić co chcą?

– Chcą tylko spokoju. Sytego spokoju, jaki sobie tu ułożyli.

– To kto tu właściwie rządzi?

– Po stronie Rzymu, w tym regionie tak naprawdę największą władzę ma namiestnik Judei.

– Prefekt, Melosie, tylko prefekt. To człowiek Sejana – przerwałem mu. – Musiał tu nasłać swoich ludzi.

– Ale sam siedzi daleko stąd, poza tym musi pilnować Żydów, których zresztą nienawidzi i obdziera ze skóry. Jego zauszników też interesuje tylko zdzierstwo. Są za głupi na politykę.

– Co na to miejscowi?

– Opłacają się, dla świętego spokoju.

– To wystarcza?

– Oni są jak Poncjusz, szczenięta jednego miotu.

– A dokładniej?

– Piłat to straszny prostak, okrutnik, i tchórz na polityczne awantury. Nikt go nie lubi, więc nie ma swojej dobrej klienteli. Zwłaszcza tu.

– Żadnych śladów wielkich ambicji?

– To już nie te czasy, nie ci ludzie. Po Antoniuszu, Pompejuszu, a wcześniej Kwiryniuszu, liczył się Germanik, ale to się skończyło. Pizon był gwałtownik, podły intrygant, ale w sumie malutki, i uległy żonie.

– Czyli nie ma co się niepokoić?

– Tak uważam. Tu na politykę tylko się reaguje, ale wielkich spisków nie knuje.

– A ludzie Sejana?

– Trudno policzyć, ilu ich jest, bo się kryją. Byłby problem, gdyby Sejan obalił cesarza. Ale teraz jedni uciekną, komuś poderżną gardło, a reszta się skuli, żeby chronić to, co ma. Te zabawy zaczną się już niebawem, gdy wieści się rozejdą.

– Chyba już się rozeszły?

– Nie tak powszechnie, jak myślisz. Jeszcze nie ma pewności. Kto wie więcej, trzyma to dla siebie, żeby nie odpaść w tych wyścigach.

– Ojciec pisał, że cesarz opanował sytuację.

– To ty wiesz. Ale co było w poczcie cesarskiej? Listy poszły też do wojska. Że nie ma gwałtu, poznać po tym, że rada jeszcze się nie zebrała, bo właściwie niby po co? Każdy udaje, że nic się nie dzieje.

– To byłoby zbyt proste. Przecież muszą się czegoś domyślać. Nawet obawiać.

– Niby czego? Wszyscy czekają, aż się sprawy wyjaśnią. Co nie znaczy, że między sobą nie próbują się gryźć, jak zwykle, ale nic ponad zwykłą miarę.

– Skąd to możesz wiedzieć?

– Oczywiście, to tylko domysły. Ale znam to miasto, a wyczucie mnie nie myli. Nikt się nie miota z kąta w kąt, na forum zwykły szum, bankierzy nie alarmują, żadnych podejrzanych spotkań w najważniejszych willach. Tak mi donieśli moi szpiedzy.

– Załóżmy, że masz rację. A co z wojskiem?

– Podejrzewam, że nakazano im obserwowanie prefektury.

– Skąd ten pomysł?

– Sporo żołnierzy kręci się po ulicach. Chodzą grupkami, siedzą po tawernach. Widziano trzech centurionów. Ale może to tylko moja wyobraźnia?

– Jak na takiego szczwanego lisa, jesteś aż nadto niefrasobliwy.

– Festusie, zapewniam cię, nic wielkiego się nie wydarzy. Lepiej zastanówmy się, co z tobą. Osobiście radziłbym przeczekanie kilku dni na uboczu. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnych prędkich wizyt, obojętność i rodzinne interesy.

– To co, według ciebie, powinienem robić?

– Jutro pokażesz wszystkim, że zajmują cię głównie sprawy faktorii. Pójdziemy do Nabisa, do magazynów, za dwa dni wybierzemy się może nawet do Seleucji, do portu, Stoi tam statek, który trzeba trochę odnowić. Będziesz Tycjanem na inspekcji swoich włości – dodał pompatycznie.

– Kto to taki, ten Nabis?

– Moja prawa ręka. Zawiaduje dobytkiem, który przechodzi przez nasze ręce. Pilnuje dostaw, wysyła transporty, dogląda ludzi.

– Musisz mu ufać, skoro taką dałeś mu władzę.

– Dawny żołnierz, wysłużył swoje lata, był na wielu wyprawach, więc zna kraj, jak mało kto. Trzyma sprawy twardą ręką, niełatwo go zwieść. Boją się go, ale szanują.

– Już niemłody. Wyzwoleniec?

– Pięć lat temu wyszedł z legii mocno pokiereszowany. Nie ma rodziny, jest sam jak palec. Oddany nam duszą i ciałem. Dobrał sobie kilku osiłków, dobrze chronią naszego dobytku.

– Chętnie go poznam.

– Nie pożałujesz. Przyda ci się poznać, jak to wszystko u nas się dzieje.

– Nie tylko po to tu przyjechałem, Melosie.

– Domyślam się. Ale nie masz się co spieszyć. Zachowuj się tak, żeby nikt nie wiedział, co zamierzasz.

– Nie idzie mi tylko o to, co się teraz wyprawia. Jest jeszcze inna przyczyna.

Zamilkł, spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Uznałem, że pora wyjawić mu drugi, ważniejszy powód mego tu przybycia. Na swój sposób, zaistniała sytuacja mogła mieć wpływ na moje plany o tyle, o ile zagrożony byłby spokój w Syrii. Nie uśmiechało mi się wędrowanie po kraju, ogarniętym niepokojami, lub jakąś wojną, co byłoby możliwe, gdyby rzymskie rozgrywki przełożyły się na poważniejsze swary z Armenią lub Partami.

– Przyjazd do Antiochii to ledwie początek mojej wyprawy w te strony.

– A dokładniej? – spytał powoli, z rozmysłem.

– Zamierzam ruszyć dalej, do Azji. Chcę dojść tak daleko, jak zdołam.

– Mam nadzieję, że chcesz też potem wrócić? – rzucił z kpiną w głosie.

– Melosie, to nie żarty.

– Przecież widzę. Rozumiem, że to uzgodnione z ojcem.

– Oczywiście.

– Czy to karawany?

– Nie tylko.

– Nie pojmuję.

– Zapominasz, że jestem trochę uczniem Strabona.

– Chwała twej mądrości i wiedzy.

– Na co ten sarkazm?

– Sądzisz, że to wystarczy, żeby puszczać się na taką awanturę?

– Masz wątpliwości?

– Do tego potrzeba doświadczenia, sprytu, wytrwałości, bezwzględności. To nie studiowanie ksiąg.

– Dobrze, żeś mi to powiedział, bo nawet bym się nie domyślił – zirytowała mnie ta jego wyliczanka.

– Nie złość się. Mówię tak z troską. Jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz?

– Chcę pójść śladami Maesa. Przecież zostawił zapiski o stacjach partyjskich. A dalej się okaże, co i jak.

– Maes, Maes! – zakrzyknął. – On miał duszę awanturnika, zdobywcy. Ty raczej nie wyglądasz mi na takiego.

– Nie chcę niczego zdobywać, przynajmniej w sensie dosłownym. Potrzebujemy znaleźć własny sposób, żeby docierać do karawan jeszcze zanim tu wejdą. Być przed innymi. No, i jeszcze wywąchać, co u Partów.

– A, więc o to chodzi.

– Mam rozeznać się, jak to działa, tam, daleko. Jakie tam panują stosunki? Co z Grekami? Wiesz, jacy są.

– Aż za dobrze! Nie popuszczą ani o włos.

– Otóż to. Może uda się poszukać ludzi, którzy by pracowali tylko dla nas. Sam mówiłeś, że to łańcuch pośredników. Im ich mniej, tym lepiej.

– I ty chcesz sam to wszystko robić? Ot, tak, po prostu? Jak Cezar – rzekł pompatycznie. – Pojadę, popatrzę, pogadam, i załatwione! – uniósł rękę w geście tryumfu. – On przynajmniej miał legie – dorzucił zjadliwie.

– Nie kpij. Nie wiem, jak to się ułoży. Ale od czegoś trzeba zacząć. Chociażby od wiedzy, jaką warto zdobyć, a którą tak nisko cenisz. Maes był pierwszy, teraz idę ja.

– Maes był silny, a przepadł. Tam jest wiele zagadek i pułapek.

– Uczono mnie tak, żebym umiał sobie z nimi radzić. Zapewniam cię, nie jestem wydelikaconym paniczykiem.

– Tego nie powiedziałem. Ale szkoły i chytre sztuczki w węszeniu to jedno, a co innego przebijanie się przez nie wiedzieć jak dzikie krainy. Jeden nierozważny ruch, i po tobie.

– Nie jest tak źle. Stacji jest tam wiele.

– Są bardzo kiepskie.

– Ale są.

– Niech ci będzie. Tyle, że to dopiero trzecia część szlaku. Tak sądzę.

– Niby dlaczego?

– Z prostego rachunku. Towary idą od Serów, przez Baktrię. Mówiłem ci już, że tam jest miejsce, gdzie wszystko się rozdziela na dwie drogi. Drugie tyle jest stamtąd do północnego morza. Byli tacy, którzy tamtędy chodzili.

– No właśnie. Czyli nie jest to niemożliwe.

– Co innego iść, i dojść, a co innego zawiązać jakieś swoje nitki. Kto zechce z tobą rozmawiać? Będziesz sam, obcy, i podejrzany. Tam Rzym niewiele znaczy.

– Nie jadę w imieniu Rzymu.

– Powiedzmy, że tam dojdziesz. I co dalej?

– Spróbuję znaleźć tych, którzy chodzą północą, do Scytów, Medów, do Pontu.

– To ziemie zajęte przez Partów.

– Nie do końca. Tam jest mnóstwo ludów, osobne krainy bez granic.

– I ty chcesz tam wleźć? Niby jak?

– Potem, Melosie, potem ci to wszystko wyrysuję – zaniechałem odpowiedzi, pijąc wino. – Nakarmiłeś mnie, napoiłeś po same uszy, więc nie oczekuj skupienia umysłu.   Przyjdzie pora, to omówimy rzecz szczegółowo.

– Festusie, to szalony plan. Skóra mi cierpnie.

– Jesteś stary chytrus, szczwany i przebiegły, ale jakby już nieruchawy. Przyznaj, że za bardzo obrosłeś tłuszczem. Masz zbyt dobrego kucharza – pokazałem stół, zastawiony wytrawnym jedzeniem.

– Nie jest tak źle. Co prawda, ciała mi przybyło, ale rozumu też.

– Do działania, czy do kalkulowania?

– Jedno nie wyklucza drugiego.

– Więc rusz głową, żeby mi pomóc, a nie wyszukuj dziury w całym.

– Na mój otłuszczony rozum, twój plan ma same dziury.

– No, to trzeba je pozaszywać.

– To się da zrobić, ale z jakim skutkiem? Czy szwy nie puszczą przy pierwszym, gwałtowniejszym ruchu?

– Nie sprawdzę, dopóki nie spróbuję.

– Cóż, i tak będzie, jak postanowisz. Ale wszystko rozważymy po kolei.

– Byle nie za bardzo „potem”.

– Daruj sobie. Zastanówmy się. Mamy teraz dwie sprawy. Trzeba tak ułożyć jedną, żeby nie przeszkodziła w drugiej.

– To znaczy?

– O twojej wyprawie nikt dowiedzieć się nie powinien. To dla dobra naszych interesów. Po co kusić los i wrogów?

– Zgoda.

– Pójdziesz do Steliona, wystawisz się niczym wielki pan. Kaprys bogów, choć kłopotliwy, jednak dał ci do tego doskonały pretekst. Nikt nie uwierzy, że jesteś w Syrii przypadkowo, ale musisz ich przekonać, że to tylko dla pilnowania rodzinnych spraw.

– To nie trudne. Będę mistrzem obłudy!

– Nie bądź taki pewny siebie. Są tu w tym lepsi od ciebie.

– Przestań krakać. Co dalej?

– Nie ukrywaj, że coś ci jest wiadome o rzymskich awanturach. Uwierzą w każdą aluzję. Będą spijać każde słowo z twych szlachetnych ust – nie byłby sobą, gdyby nie mieszał powagi z kpiną.

– Czyżby?

– Ludzie wiedzą doskonale, że pozycja Tycjanów nie byłaby taka, jaka jest, gdyby nie wiedzieli, co ważnego dzieje się w państwie.

– To oczywiste.

– Przydałaby ci się też jakaś miłostka. Coś głośnego, w najlepszym towarzystwie.

– Melosie, zlituj się! Wystarczą mi te atrakcje, jakich zaznaję u ciebie.

– Nie musisz szaleć, wystarczy odrobina dobrej zabawy. To odwróci uwagę. Upodobni cię do innych. Będziesz jakby swój, z tej samej gliny. Mądry człowiek powinien skrywać swe zamiary za pozorami. Uda mu się, gdy przyda im wiarygodności.

– Daruj sobie tanią filozofię, Kto się na to nabierze?

– Festusie, to delikatna sytuacja. Oni mogą podejrzewać, że jednak masz jakieś pełnomocnictwa. Trzeba im to wybić z głowy.

– Przecież wiesz, że nie przyjechałem tu dla władzy.

– Na swój sposób masz ją, dopóty, dopóki sądzą, że ktoś ci ją jednak nadał. Przecież nie potrafią sprawdzić, czy jest inaczej. Jeszcze nie. Zaskakujące okoliczności czynią cię dla nich zagadką.

– I co z tego?

– Będą chcieli ją sobie wyjaśnić. A to znaczy, że będą cię podchodzić. Przychodzić na przeszpiegi. Oferować swe usługi.

– Co mogą oferować Tycjanowi? Przecież nie pieniądze!

– Pomoc w niszczeniu konkurentów, z nadzieją na przyszłe zyski. No, i rozmaite przyjemności – zaśmiał się złośliwie. – Na przykład swoje kobiety.

– Jesteś obrzydliwy!

– Tylko przewidujący. Dlatego poradziłem ci, żebyś to sobie załatwił sam, we własnym zakresie.

– Nie zwykłem szukać prostytutek, nawet w salonach.

– Nie unoś się. Mówię tak, żeby ci tylko uzmysłowić, co cię może czekać.

– Melosie, chyba zapominasz, po co tu przyjechałem – odparłem ostro i zdecydowanie. – Ty lubisz gry w światku, jaki znasz, więc cię to wciąga po swojemu. Ale ja, z tego mi zlecono, chcę wywiązać się tak szybko, jak się da, i wyjechać stąd jak najszybciej się da. Nie będę się taplał w bagnie.

Zamilkł, odwrócił wzrok w zamyśleniu. Nieco poirytowany jego słowami, nie miałem ochoty na przeciąganie rozmowy w tym duchu. Zapadła wiec trochę niezręczna cisza. Siedzieliśmy sami, odprawiwszy służbę, by nam nie przeszkadzała po zakończonym jedzeniu. Wreszcie mój gospodarz sięgnął po dzban, dolał wina,

– Jednak masz w sobie coś z Maesa – rzekł po dłuższej chwili, innym już tonem, bez dotychczasowej przekory.

– To chyba dobrze, nie uważasz? – chętnie podjąłem watek. – Takie porównanie to dla mnie pochwała. On miał rozmach, stawiał czoło innym żywiołom, niż tylko dworskie przepychanki. Nawet cesarskie! Tycjanowie zawsze patrzeli dalej niż ambicje władców.

– Którym jednak służyli, i służą – dodał spokojnie. – I doskonale na tym wychodzą – stwierdził bez ogródek.

– W ostatecznym rachunku, my służymy tylko sobie. Jak się dobrze zastanowić, to nie wiadomo, kto tu komu służy.

– Mocne słowa. Brutalne, Powiedziałbym, że niebezpieczne.

– Raczej szczere.

– Lepiej ich nie rozgłaszać wszem i wobec.

– Tu masz rację. Dla tych, którzy żyją tylko dla doraźnych zdobyczy, które zresztą szybko trwonią na zaspokajanie swej tępej próżności, mogą zdawać się świadectwem buntowniczej pychy – nie mogłem obie darować zjadliwości.

– I dlatego szczerość zwykle szkodzi na zdrowie – skwitował ze złośliwym uśmieszkiem.

– Skąd w ludziach tyle przewrotności i głupoty?

– Dziwi cię to? Każdy mierzy własną miarą.

– Jego sprawa. Ty jednak należysz do rodziny. Choć marudzisz, to przecież masz w sobie tego samego ducha, jaki zaszczepił nam jeszcze stary Artus.

– Co masz na myśli?

– Twoje zrozumienie dla mojego planu. Dla tego, że Tycjanowie starają się nie zapominać, iż za ogonem ostatniego kamelosa karawany, którą zmierza do nas nasz przyszły zysk, jest jeszcze coś, co znaczy więcej niż samo złoto.

– Górnolotna myśl, zawiłe wyłożona. Ale ja jestem praktyk.

– Więc nie medytuj, i nie komentuj, tylko myśl, jak mi pomóc w ułożeniu tej wyprawy.

– Jak każesz, panie – skłonił się wymyślnie, udając czołobitność. – Jestem tu po to, by służyć – z trudem tłumił rozbawienie. – Jakie masz dla mnie rozkazy?

– Uspokój się – wybuchnąłem śmiechem. – Chodźmy spać. Mówiłeś o jutrzejszej wizycie u tego twojego… jak mu tam…

– Nabisa.

– Właśnie. Porozmawiamy po drodze.

– Czyli potem! – obydwaj roześmieliśmy się, podnieśli na nogi i ruszyli do domu. – Każę cię obudzić wcześnie rano – przerwał na chwilę, przypatrzył mi się znacząco – więc zażywaj atrakcji z umiarem, co nie znaczy, że nie bez przyjemności – dodał złośliwie na pożegnanie.

Cóż, skorzystałem z jego rady, co okazało się niezwykle udanym zwieńczeniem pierwszego dnia, spędzonego wreszcie w spokoju po miesiącach wędrowania ku krańcom wielkiego imperium. Usnąłem z miłym uczuciem sytości, i pewności, że mimo wszystko jest tak, jak być powinno.

 

  1. Chwila wytchnienia

Przed wyjazdem z Rzymu rozmawialiśmy z ojcem o ewentualnych sojusznikach dla mojej sprawy, jakich mógłbym znaleźć w Syrii. Jednym z nich, którego uznaliśmy za pewnego i przydatnego, był młody Korbulon z rodziny Domicjuszy. Rozpoczynał karierę od służby legionowej, i niedawno dostał przydział do Syrii, jako trybun wojskowy. Ojciec miał z nimi dobre stosunki, dodatkowo zacieśnione przez wspólne popieranie Tyberiusza przeciwko Sejanowi. Pierworodnemu synowi słynnego rodu wróżono wielką przyszłość, mimo niskiego pochodzenia jego matki Vistilli, aż nadto lekko traktującej powinności kobiety cnotliwej. Znaliśmy się z nim dość pobieżnie, wszelako żywiliśmy do siebie sympatię, choć ja bardziej siedziałem przy księgach, a on w koszarach i salonach.

Wszystkowiedzący Melos ucieszył się, gdym mu o tym wspomniał, twierdząc, że Korbulon stacjonuje w obozie pod Antiochią, i niekiedy pojawia się w mieście, by zażywać rozrywek towarzyskich. Rada w radę, postanowiliśmy jakoś zwabić go do faktorii, ugościć przy dobrym winie, i delikatnie rozmówić się z nim o nastrojach wśród dowódców w zaistniałej sytuacji. Pretekstem do takiego spotkania miałoby być wywiedzenie się o bezpieczeństwo na drogach prowincji około Eufratu, aż do partyjskiej granicy.

Omawialiśmy ten pomysł jadąc wczesnym przedpołudniem małym, zgrabnym cisium do składów faktorii. Co prawda, używanie w ciągu dnia konnych pojazdów w obrębie miasta było w zasadzie zabronione, my jednak kierowaliśmy się poza jego mury, co zwyczajowo pozwalało zakaz ten omijać. Melos nalegał, byśmy tak właśnie pokazali się ludziom, dając wszem do zrozumienia, że przybyłego tu Tycjana w pierwszej kolejności interesują sprawy handlowe. Zdawało mi się, że mało kto zwracał na nas uwagę, lecz mój gospodarz bacznie rozglądał się dokoła, i co raz wskazywał ruchem głowy osoby, które nasz widok wyraźnie intrygował. Oddawał powitalne ukłony, nazywał mijanych po imieniu, objaśniał, kto zacz, i co znaczy w mieście. Ja sam udatnie udawałem obojętność, choć skrzętnie notowałem w pamięci jego uwagi.

Wolno, by nie robić zamieszania, dojechaliśmy do bramy przed murami Tyberiusza, gdzie straż przepuściła nas bez przeszkód, z oznakami szacunku. Przejechawszy most na Orontesie, skręciliśmy w lewo na szeroką drogę, wiodącą do portu w Seleucji. Mijaliśmy typowe przedmieścia, rozłożone po obu jej stronach, wypełnione prostym ludem, jak wszędzie gromadzącym się wokół wielkiego miasta, i je obsługującym. Jadąc teraz szybciej, po krótkim czasie dotarliśmy do dużej osady, gdzie liczne budynki magazynowe i warsztaty mieszały się z domami niewolników, i miejscowej ludności, żyjącej z pracy dla większych i mniejszych domów handlowych. Ruch był spory, dokoła widziało się wiele wozów z towarami, a porządku i bezpieczeństwa pilnowały grupy zbrojnych najemników.

Nabis rzeczywiście okazał się człowiekiem zacnym, a przy tym sprawnym i zdecydowanym. Obyło się bez zbytniej czołobitności, rozmawialiśmy rzeczowo, obeszliśmy kilka składów, które teraz stały w połowie puste. Większość bowiem towarów udało się pomyślnie wyprawić na morze jeszcze przed ustaniem dalekiego żeglowania na czas późnej jesieni i zimy. To, co zostało, miało iść małymi transportami wzdłuż wybrzeża, na użytek faktorii w Tyrze, Cezarei, i Aleksandrii. Magazyny wyszykowano na przyjmowanie tego, co miało nadchodzić od miejscowych dostawców, może nawet karawanami ze wschodu. Byłem pod wielkim wrażeniem gospodarskiego porządku, jaki tu panował, czego na zakończenie wizyty nie omieszkałem okazać zarządcy tego miejsca, co przyjął z wyraźnym zadowoleniem.

W drodze powrotnej, przejechawszy ponownie most, ku mojemu zaskoczeniu nie skierowaliśmy się w stronę miejskiej bramy, lecz skręciliśmy na prawo, i mniejszym traktem wzdłuż rzeki ruszyliśmy na południe. Melos zrobił tajemniczą minę, i oznajmił, że skoro zakończyliśmy część oficjalną na ten dzień, pora zażyć nieco odpoczynku i przyjemności. Pogonił konie, i po upływie około połowy miary czasu wjechaliśmy między wzgórza, a stamtąd na ogromne, płaskie wzniesienie, skąd rozpościerał się widok na Antiochię, i całą jej okolicę. To, co ujrzałem, wręcz zaparło mi wręcz dech w piersiach.

Znalazłem się oto w ogromnym gaju dębów, cyprysów i wawrzynów, między którymi usadowiła się mała osada pięknych willi i wspaniałych ogrodów. Wzniesioną nieopodal świątynię, ozdobiono posągiem Apolla Pytyjskiego, oraz wizerunkami, przedstawiającymi dzieje jego nieszczęsnej miłości do boskiej nimfy. Mimowolnie ulegało się wrażeniu, że ona sama spogląda życzliwie na ten świat, zaklęta w jedno z otaczających nas drzew. Tchnęło tu spokojem i dostatkiem, w czystym powietrzu nie wyczuwało się ani śladu owego wszechobecnego fetoru, jakże dokuczliwego w miastach. Ludzi widać było niewiele, tu i ówdzie zajeżdżały małe wozy z dostawami, rozładowywane przez służbę. Stanęliśmy przy jednym z domów, skąd wyszła urodziwa kobieta, i dwójka małych dzieci. Pojawił się też niewolnik, by zająć się naszym pojazdem i końmi. Tak oto poznałem rodzinę Melosa, którą nasz niezwykły faktor i przyjaciel osadził w posiadłości, jaką sobie tu wykroił i urządził.

– Festusie, bądź moim gościem – rzekł z nieskrywana dumą. – Poznaj Korę, i nasz wspólny życiowy dorobek – wskazał ręką na sporego chłopca, i wyraźnie od niego młodszą dziewczynkę.

– Dobry duch opiekuńczy w tak pięknym miejscu to radość nie tylko dla gospodarza – powitałem kobietę ukłonem, czyniąc aluzję do jej imienia. – Melosie, musisz mieć jakieś własne konszachty z bogami, bo, jak widzę, obdarzyli cię nie tylko rozumem.

– Mam więcej szczęścia, niż nasz miejscowy patron – zaśmiał się, i gestem ręki wskazał na widoczną stąd świątynię.

Wymieniając we trójkę wzajemne uprzejmości, przeszliśmy do ogrodu, gdzie zasiedliśmy przy dużym stole z białego kamienia. Pani domu wydała polecenia służbie, pojawiły się owoce i wino, również woda do obmycia rąk. Rozglądałem się z ciekawością, podziwiając urodę miejsca i jego wystrój. Byłem też pod wielkim wrażeniem wzajemnego uczucia, w gestach, i zwykłych, ale ciepłych słowach, jakie okazywali sobie gospodarze. Melos, wyprzedzając moje pytania, sam opowiedział mi, jak tu trafił.

– Tu niedaleko są źródła wody dla miasta. Antiochia była niegdyś o wiele mniejsza, zaczęła szybko się rozrastać dopiero za Augusta. Okazało się, że trzeba budować drugi akwedukt. Zaciekawiła mnie okolica, więc pokręciłem się, i zobaczyłem, że kilku co bogatszych ludzi stawia tu letnie rezydencje. U nas taki jest zwyczaj, że jeśli kto nie wzniesie domu, lub nie nabędzie gotowego, nie jest uważany za bogacza. Miasto rośnie na boki, bo w środku ścisk. Ziemia nie była jeszcze wtedy droga, więc zapłaciłem, gdzie, komu, i ile było trzeba, potem, przy okazji prowadzonych wtedy prac budowlanych, powoli stawiałem ten dom. Wszystko było na miejscu, materiały, robotnicy, obeszło się dość tanio.

– Sprytnie pomyślane. Trafiłeś w dobry czas.

– Żebyś wiedział. Nie masz pojęcia, Festusie, jak szybko przybywało chętnych do zamieszkania na tych wzgórzach. Dzisiaj, każdy, kto się liczy, musi mieć tu swoją willę.

– Bystrością pomnożyłeś majątek.

– Gdybym był sam, pewnie bym tak się nie starał. Ale sam rozumiesz, kobieta, rodzina – rozłożył ręce, jakby w geście usprawiedliwienia, spoglądając przy tym na Korę, która uśmiechnęła się z serdecznym rozbawieniem na twarzy. – Faktoria jest okazała, ale to przecież dom interesów. I, wybacz, ale nie mój.

– Melosie, dajże spokój. Przecież to naturalne. Nie musisz się tłumaczyć, nawet przed sobą.

– Cóż, tak jest świat urządzony. Przy wielkich fortunach składają się mniejsze majętności ich pokornych sług – jego maniera przekornej uniżoności miała w sobie coś szelmowskiego.

– Bez przesady z tą skromnością – zaśmiałem się. – To, tutaj, nie wydaje mi się takie znów malutkie.

– Wszystko dla dzieci. Mam pewne plany.

– Zdradzisz je?

– Może innym razem. Potem – zamachał rękami.

Nasze odwiedziny nie trwały długo, nastała pora do powrotu. Złapałem się na tym, że niechętnie opuszczam tę oazę spokoju. Miałem za sobą kilka miesięcy uciążliwej podróży, czekały mnie dni, wypełnione czujnością w wywiązaniu się z tego, co mi zlecono, a zaraz potem wyprawa, właściwie w nieznane. Ta wizyta była jakby chwilą zawieszenia w czasie i przestrzeni, kiedy jedno ma się już za sobą, a drugie jeszcze się nie zaczęło. Mój umysł i dusza na krótką chwilę zaznały kojącego wytchnienia. Tym cenniejszego, im bardziej byłem świadom jego ulotności w obliczu konieczności, jakie na mnie czekały zaraz za pierwszym zakrętem po wyjeździe z tego niezwykłego zakątka na wzgórzach.

– Zazdroszczę ci, Melosie – westchnąłem z niejaką melancholią, gdy znaleźliśmy się już na drodze do miasta. – Masz bezpieczne i piękne miejsce, gdzie możesz się skryć, gdy tylko zechcesz. Bliskich, dla których żyjesz, i którzy cię prawdziwie kochają.

– Co racja, to racja, Festusie. Bez tego szybko zamieniłbym się w barbarzyńcę, przystrojonego w błyskotki.

– Nie mów, że ich nie lubisz – zaoponowałem, znając jego zamiłowanie do wystawności.

– Są miłe i przydatne. Ale to ledwie ozdoby. Człowiek nie powinien być tylko wieszakiem na złoto.

– Czyżbym się przesłyszał?! Handlarz, podszyty filozofem? – zaśmiałem się. – Przyznajesz, że w głębi duszy nie jesteś taki, jakim chcesz się wydawać światu?

– Niech to zostanie między nami – odparł z rozbrajającym uśmiechem. – Straciłbym dobrą reputację w tym stadzie dzikich zwierząt – wskazał ręką na wyłaniające się już przed nami mury miasta.

– Postaram się cię nie zawieść – odparłem z udawaną powagą. I mnie udzielił się nastrój owej wesołej przekory, dzięki której człowiek nie do końca bierze na poważne to, co w istocie jest nie tylko poważne, ale niekiedy i śmiertelnie dla niego groźne – czyli siebie samego.

Wjechawszy do miasta, skręciliśmy za bramą w prawo, i pojechaliśmy wzdłuż murów, bocznymi ulicami, w stronę wielkiego amfiteatru, i ciągnącego się za nim akweduktu. Jak się okazało, musieliśmy przejechać skrajem dzielnicy tutejszych Żydów. Zadziwiła mnie nie tyle odmienność jej rodzaju i kolorytu, podobna zresztą do tego, com znał z Rzymu, ile jej wielkość. Zapytany o to Melos, zareagował z dużą niechęcią w głosie.

– Jest tu ich tylu, że niedługo nas zaleją. Z każdym rokiem coraz więcej, choć jeszcze nie tak dużo jak Greków.

– Tak się mnożą?

– Nie tylko. Uciekają z Judei, bo tam coraz trudniej im żyć. Bieda i podatki. Wiem też, że są między nimi kłótnie, kto ważniejszy, a słyszałem, że ich kapłani nie przebierają w środkach, żeby rządzić wszystkim, i wszystkimi. Więc wielu wynosi się stamtąd do nas.

– Ale przecież trzymają się razem.

– Tak, ale tylko przeciw obcym.

-, Czyli przeciwko wszystkim. Zawsze, i wszędzie.

– To prawda. Z nikim się nie mieszają, nie żenią, mają własne kolegia, obyczaje, swoje interesy, swoich ludzi od wszystkiego.

– Skąd ich tyle?

– Zjeżdżają się zewsząd, z Syrii, i z północy, z Cylicji, Galacji, nawet z Pontu. Są różni, ale na swój sposób tacy sami.

– Groźni?

– Nie wprost. Nie szukają zwady. Ale często ją wywołują. Nawet ci w łachmanach okazują swą wyższość, i pogardę dla innych,. A to drażni. Mało kto ich lubi.

– Są przeciwko nim tumulty?

– Nie. Ale wielkiej przyjaźni też nie ma. Jakoś się to układa. Przynajmniej na razie.

– W Judei były walki.

– Tam jest największa żydowska świątynia, więc i żydowska polityka. Tu są głównie pieniądze. Nie opłaca się zadzierać, bo to może za dużo kosztować.

– Nie oni jedni chętnie byliby przeciwko nam.

– To niczego nie zmienia. Skoro chcą być przeciw wszystkim, to skąd mieliby brać sojuszników.

Dojechaliśmy wreszcie do domu, zmęczeni, ale w dobrych humorach. Już miałem iść do siebie, gdy służący podszedł do nas, i wręczył mi pismo, jakie przyniesiono w południe, pod naszą nieobecność. Było to zaproszenie od Steliona na wieczorną biesiadę w – jak to zaznaczono – niewielkim, ale doborowym gronie. Miało się odbyć za dwa dni. By dochować grzeczności, zaraz wyprawiłem niewolnika z krótkim podziękowaniem, i zapewnieniem, że przybędę z przyjemnością. Niezbyt to było szczere, lecz nie widziałem powodu, żeby zrezygnować z okazji poznania kilku miejscowych notabli, a takich zapewne miał na myśli zapraszający.

Wieczorem ułożyłem też własny list, tym razem do Korbulona, który zamierzałem wysłać nazajutrz z samego rana. Przywołując dawną znajomość, zaproponowałem spotkanie w dogodnym dla niego, acz możliwie szybkim czasie, za powód podając chęć zasięgnięcia rady w sprawie całkowicie prywatnej, dla jakiej znalazłem się w Syrii. Nasze dobre stosunki z Domicjuszami upoważniały mnie do pewnej familiarności w słowach, a także pozwalały liczyć na jego przychylną odpowiedź.

Gnejusz był ode mnie młodszy, ale osiągnął wiek, w którym ambitne, senatorskie dzieci rozpoczynają karierę wojskową. Przydział do Syrii jest niezwykle atrakcyjny, gdyż kandydat na przyszłego dowódcę ma okazję zdobywać doświadczenie, i gdzie się wykazać. Nie brak w tej prowincji ciągłych wojen i intryg przeciwko rzymskim interesom, a to za sprawą raz po raz zmieniających się, niepewnych sojuszy z Armenią i Partami. Rozmowa z nim dostarczyłaby więc mi wielu wiadomości o tym, co się tu teraz dzieje, i dziać może. Ponadto zyskałbym też może jakąś szczególną wiedzę o warunkach podróżowania po drogach, zbudowanych z myślą o wojsku.

Nie miałem jeszcze pojęcia, jak spędzę jutrzejszy dzień. Należałoby złożyć wizytę w zarządzie prowincji, zwłaszcza w urzędzie kwestorskim, a to w celu sprawdzenia, jak wypełniane są wciąż obowiązujące wzajemne zobowiązania między Tycjanami a cesarstwem w ściąganiu podatków. Lecz na to potrzebowałem rady Melosa. Wiedział o tych układach stokroć więcej, niż ja, miał bowiem pod swoją nieformalną kuratelą naznaczonego przez nasz dom oficjalnego publikanina. Chciałem też uzgodnić z nim sprawę należytego ugoszczenia Korbulona. Prawdę mówiąc, najchętniej wybrałbym się znów do miasta, i swobodnie po nim porozglądał. Uznałem, że zdecyduję rano, po czym oddałem się wieczornej toalecie, a po niej owym atrakcjom, w których miałem już okazję posmakować. Tak to już jest, że niepewna przyszłość zwykle skłania nas do korzystania z tego, co mamy pod ręką, i cieszenia tym, w oczekiwaniu na niespodzianki, jakie gotuje nam los.

  1. Cenny sojusznik i mały pomocnik

Zwlekanie z obowiązkami ma swoje uroki, wszelako po warunkiem, że nie jest zwykłą gnuśnością, lecz okazją do refleksji. Tak też właśnie wytłumaczyłem Melosowi chęć spędzenia dnia na bliższym przyjrzeniu się miastu, i ewentualnym zawiązaniu jakichś niezobowiązujących znajomości. Trochę się krzywił, lecz w końcu przystał na to, doradzając rozwagę w tym ostatnim.

– Nigdy nie wiesz, na kogo trafisz – marudził. – Wiem, wiem, jesteś człowiek rozumny, lecz tu szalbierstwo ludzie mają we krwi, i łatwo ulec ich chytrości.

– Nie martw się, niczego od nikogo nie potrzebuję, więc nic nie zmąci mi umysłu. To tylko nieco wytchnienia, zaspokajanie naturalnej ciekawości. Ot, obcy człowiek, przejazdem w obcym mieście.

Wysłaliśmy służącego z listem do garnizonu za miastem, nakazując, by przekazał go do rąk własnych Korbulona, i przyniósł od niego odpowiedź. Z kolei Melos, przez innego sługę, wezwał na popołudnie publikanina, bym mógł go odpytać o stan rzeczy w prefekturze i urzędzie kwestorskim. Zaraz potem, ubrany w zwykła togę, by nie wyróżniać się w tłumie, wyruszyłem w stronę forum. U podnóża wzgórz minąłem wielki, czteropiętrowy teatr, zbudowany jeszcze na rozkaz Cezara. Obok, wzdłuż ulicy, ciągnącej się niedaleko głównej alei kolumnowej, przed domami rozsiadły się grupy młodzieży wraz z nauczycielami, gdzie indziej znów koczowały trupy aktorów do wynajęcia. Widziało się i inną artystyczną drobnicę, muzyków, tancerki, mimów, kuglarzy, szukających okazji do zarobienia paru miedziaków za swe popisy. Można tu było kupić rozmaite, miłe dla oka rupiecie, tajemne amulety, ale i zamówić okolicznościowy wiersz miłosny, zjadliwy pamflet czy nawet uczoną, lub pompatyczną mowę na dowolny temat. Rzemieślnicy pracowali na widoku, oprawiając sprzęty, kamienie i ozdoby, odzież i skóry, wszędzie stały stragany z jedzeniem i piciem. Powietrze gęstniało od mieszanki rozmaitych oparów i zapachów, niekoniecznie wonnych. Tu i ówdzie oferowali swe usługi uzdrowiciele, wróżbici, również wszelkiej maści szalbierze, żerujący na łatwowierności w ludzkich strapieniach. Było więc malowniczo, wielobarwnie, tyle że tłoczno i hałaśliwie, a natarczywość tego towarzystwa, zwłaszcza sprzedawców wątpliwej jakości pamiątek, zniechęcała do szukania ciekawych postaci czy wszczynania rozmów.

Niemniej takie właśnie miejsca nadają szczególnego kolorytu wielkim miastom, gdzie bogactwo zarówno żywi tych, którzy je obsługują i dostarczają wszelkiej rozrywki, jak i przyciąga chętnych do podjęcia własnej gry o życie. Tego rodzaju małe i nieliczne kwartały, to nie tylko praktyczny pożytek dla codzienności, czy widowisko, lecz także targowiska nadziei na sukcesy, talentów na sprzedaż, pomysłowości i życiowego sprytu, acz również i pospolitego występku. To rozrzucone po mieście swego rodzaju przedsionki forum i agory, ich zaplecze dla tych biedniejszych, jeszcze nieopierzonych kandydatów na przyszłych klientów świata dostatku i wpływów. Siedlisko pospólstwa i wiecznej biedoty, ale i wciąż świeżego zaczynu jakiejś pomyślności. Niepewnej, kapryśnej, ciągle szukającej swej szansy na zaistnienie, ulotne, lub bardzie trwałe i pewne. Szczególnie dobrze wyczuwało się tego ducha wśród młodzieży, grupującej się zarówno wokół greckich pedagogów, jak i przy małych warsztatach różnych profesji, czy przyglądającej się pracy wyrobników sztuki..

Ulica, którą przemierzałem, była jednym z takich właśnie miejsc, zaś pomiędzy nią, a biegnącą niedaleko równoległą kolumnadą, wyczuwało się swoistą więź, gotowość do wzajemnego korzystania z siebie przy każdej nadarzającej się okazji. W owym mrowiu ludzkiej krzątaniny i zapobiegliwości, kryły się także i mroczniejsze wątki. Wielki świat na zewnątrz lubi błyszczeć, lecz ukradkiem posługuje się występkiem, a także bez umiaru folguje swym kaprysom i namiętnościom. Potrzebuje do tego złodziejaszków, fałszerzy, lichwiarzy, intrygantów, posłańców, sprzedajnych kobiet, nawet skrytobójców. Tego też tu szuka, choć nie wprost, a przez pośredników. Zło nie wystawia się przecież otwarcie na pokaz, niczym towar na straganie, lecz chowa, czekając na stosowne zamówienia. Są do tego specjalni ludzie, których obcy nie rozpozna, lecz których miejscowi dobrze znają.

Dzięki swej szczególnej edukacji byłem wyczulony na dostrzeganie podejrzanych osobników, których cechuje zwykle pozorna swoboda, udawany brak zainteresowania czymkolwiek, wręcz ostentacyjna, a przecież nieszczera obojętność. Mój wzrok, wyćwiczony do spostrzegania szczegółów, jakby odruchowo wykrywał takie postacie. Dlatego w pewnej chwili zwróciłem uwagę na sporego już wyrostka, siedzącego nieco na uboczu, bez wyraźnego zajęcia. Co i raz jednak podchodzili do niego podobni mu chłopcy, młodsi i starsi, podając ukradkiem różne rzeczy, które ten szybko chował do sporej torby na ramieniu. Odbywało się to w ciągłym ruchu, nikt nie przystawał, a sam młodzieniec co jakiś czas przechodził kawałek dalej, i znów zasiadał, bez powodu, jakby dla odpoczynku. Z uliczek, prowadzących do wielkiej kolumnady, wciąż wychodzili nowi jego towarzysze, i wszystko powtarzało się według tego samego rytuału.

Nie miałem wątpliwości, że widzę przywódcę bandy małych uliczników, myszkujących po okolicy, i urządzających sobie wypady w poszukiwaniu nieuważnych przechodniów, z grona tych znaczniejszych i zamożniejszych obywateli miasta. Tam mają swe łowisko, a tu zaplecze. Niepisanym zwyczajem, nie ruszają nikogo ze swej ulicy, zapewniając sobie bezkarność, a u niektórych nawet niejaką sympatię. Ukradzione pieniądze dzielą według ustalonych w grupie reguł ważności, i zasług dla bandy. Co cenniejsze łupy zanoszą do handlarzy kradzionym towarem, a ci już wiedzą, co dalej z tym robić. Tak to działa wszędzie. Znałem ten proceder z Rzymu, gdzie jest istną plagą, której nie sposób wytępić nawet surowymi karami.

Szedłem w tę samą stronę, co i chłopak, więc po krótkiej chwili zrównałem się z nim, gdy przysiadł na pobliskim, kamiennym murku. Czułem rozbawienie, nie miałem żadnych złych wobec niego zamiarów, wszelako mijając go włożyłem rękę za pas, pod którym trzymałem mieszek z monetami. Zrobiłem to tak, by zauważył mój gest, niemniej uśmiechnąłem się do niego porozumiewawczo, pokazując, że domyślam się, kim jest. Pokiwałem też ostrzegawczo palcem, pokazując, żeby nie ważył się nasyłać na mnie swych kompanów. Miałem w tym swój cel, gdyż przyszła mi do głowy pewna dziwna myśl, jakby pomysł poddania go szczególnej próbie. Trochę było w tym mojej przekory, trochę chęci zabawy, ale trochę też wyrachowania.

Spojrzał niechętnie, ale widziałem, że przyjął wyzwanie. I rzeczywiście, po niedługiej chwili, gdy skręciłem w boczną ulicę, wiodącą ku kolumnadzie, u samego jej wylotu wpadła na mnie czwórka dzieciaków, niby to przez ścisk ludzi na skrzyżowaniu. Znam tę sztuczkę, więc na widok wyrostków oparłem się o pobliską ścianę, i natychmiast, specjalnym sposobem, jakiego nauczył mnie kiedyś pewien zapaśnik podczas ćwiczeń w gimnazjonie, chwyciłem tego, który chciał się dobrać do mojego pasa, Trwało to mgnienie oka, pozostali szybko się wycofali, jak zaś stałem, trzymając złodzieja tak, ze nie mógł się ruszyć. Prowadząc go w uchwycie, wróciłem na poprzednią ulicę, odszukałem wzrokiem czekającego nieopodal szefa bandy, podszedłem, i rzuciłem swoją zdobycz przed nim na ziemię. Mały szybko podniósł się i uciekł w bok, jego przywódca natomiast siedział spokojnie, patrząc mi prosto w oczy.

– I co, chłopcze, przegrałeś.

– O co ci chodzi, panie? – spytał przekornie, bez lęku, nawet jakby wyzywająco. Nie wystraszył się, nie ruszał z miejsca. Bo też co mogłem mu zrobić? Wszystko odbyło się szybko, właściwie nic się przecież nie stało.

– Jeszcze o nic. Ale kto wie? – zaśmiałem się.

– Co wie? – warknął podejrzliwie, dziwnym akcentem.

Sam byłem zdziwiony własnym zachowaniem. Co mnie podkusiło do takiej zabawy ze zwykłym ulicznikiem? Odruch, wspomnienie dziecięcych zabaw, kaprys, wyższość rzymskiego pana? Było w nim coś, co mnie zastanowiło. Nie umiałem określić jego pochodzenia. Z twarzy nie był Grekiem, ani Żydem, czy Syryjczykiem, nawet nie Armenem. Może Medem, albo Partem? Albo w ogóle kimś jeszcze innym? W tym mieście trafiały się najdziwniejsze mieszanki krwi, więc niczego nie można przesądzać. Wyrazista osobliwość rysów twarzy kazała domyślać się jakiejś rasy wschodu. Zapewne to właśnie mnie zastanowiło, skłoniło do nawiązania rozmowy, i to w tak niezwykłej sytuacji.

– Jak zarobić parę monet bez złodziejstwa.

– To znaczy, ile?

– Nie pytasz, za co?

– A jest o co pytać?

– Pytać zawsze warto.

– Pomyślę.

– To się spiesz. Potem będzie za późno.

– Czyli kiedy?

– Masz czas do jutra – odwróciłem się i ruszyłem w swoją stronę

– A gdzie pytać? – doszedł mnie głos z tyłu

– Jeśli jesteś tak dobry jak myślę, i jak bym chciał, żebyś był, to mnie znajdziesz – rzuciłem na odchodnym.

Propozycja, jaką złożyłem ulicznikowi, miała swoją przyczynę. W Rzymie korzystamy z usług małych szpiegów do śledzenia różnych miejsc i ludzi. Są przydatni, nie rzucają się w oczy, sprytni, wszędzie się wcisną. Zajmuje się nimi osobny człowiek, który zawiaduje zbieraniem poufnych wiadomości. Chłopak wyglądał na bystrego, a ja uznałem, że warto zorientować się, czy ktoś za mną nie chodzi. Melos wspomniał, że tu wszyscy się wzajemnie obserwują, więc czemuż nie miałbym przekonać się, czy i mnie to nie dotyczy. Nic to pilnego, lecz czemu nie spróbować takiej sztuczki?

Zadowolony z siebie, i ze swej małej przygody, ruszyłem w długą wędrówkę po mieście, bez wyraźnego celu. Przez pół dnia podziwiałem świątynie i portyki, szedłem kolejnymi krużgankami, oglądałem sklepy, warsztaty, ludzką gawiedź. Uderzyło mnie bogactwo nie tylko wystroju, ale i wszelakiego dobra, które można kupować wszędzie, nie tylko w wybranych dzielnicach. Pewien człowiek, z którym wdałem się w dysputę o imponującej architekturze, z dumą oznajmił mi, że Antiochia to dziś drugie miasto greckie.

– Pierwsze nadal są Ateny, ale to bardziej przez historię i tradycję, niż rzeczywiste znaczenie i siłę – dodał z przekorą.

Z tego, co dalej mówił wyczułem, że oni tu w ogóle mają Rzym za zło konieczne, barbarzyńskie, i szalenie kosztowne. Gdym mu przypomniał, że pomyślność miasta stoi na potędze cesarstwa i legionów, oświadczył, że i tak najpierw był Aleksander z Antiochem, a dopiero potem cała reszta. Pokazując na posąg Zeusa Bottilejosa zapytał, jakich to bogów mogą proponować nowi zdobywcy, skoro sami jedynie korzystają z cudzego dorobku.

– Chroni nas Tyche, strzeże Charon, opiekuje się Apollo, wszędzie towarzyszą nam Najady, jest nawet miejsce dla Izydy – perorował z emfazą. – Spójrz –zaczął pokazywać rękami w różnych kierunkach – gdzie się nie obrócisz, to albo sprawiedliwy Minos, albo Demeter. Heraklesa też nie mają kim zastąpić. – Gdy chciałem już odstąpić, żeby nie wdawać się w mitologiczne spory, zaskoczył mnie jeszcze na odchodnym jawną drwiną – A co Rzym? – niemal krzyczał za mną. – Mógłby ustanowić jedynie boga podatków, ale nie robi tego, bo to chyba byłby jednak wstyd. Ale kto wie? Może nawet gdzieś go chowa na boku, albo w podziemiach, bo pełno tu jego kapłanów. Urzędników i celników, co swoje święto obchodzą każdego dnia – rzucił wyzywająco, nie bacząc, że widział przecież we mnie rzymianina.

Dziwnie przypominało to opinię Makrosa z Pafos, tyle że wyrażoną w tonie bardziej zuchwałym. Gdym po powrocie do domu wspomniał o tym Melosowi, ten tylko wzruszył ramionami.

– Sporo w tym racji, Festusie. Nie lubią tu Rzymu. Pierwszeństwo ma wszystko, co greckie.

– Przecież praktycznie rządzą się sami.

– To prawda. Gdyby nie to, że zachowują swoje prawa i panowanie nad handlem, byłby ciągłe bunty. Ale legiony to bariery przed Armenią i Partami. Gdyby tu weszli, jeszcze bardziej by chyba łupili miejscowych. O wszystkim więc decyduje kalkulacja.

– Dzięki której nawet przegrani mogą być na swój sposób wygranymi.

– I jeszcze się tym chlubić.

– Czy oni rzeczywiście nami tak pogardzają?

– Daj sobie spokój sentymentom. Wystarczy, że się nas boją. Kryją ten strach za pozorami wyższości, a godzą się nań ze względu na względny spokój, który pozwala im nabijać sobie kieszenie. Sztuka okłamywania samego siebie, Festusie, to bardzo przydatna tutaj cnota.

Wspomniałem mu też o ulicznym łotrzyku, którego zamierzałem skaptować na małego szpiega. Kręcił głową, bardzo z tego niezadowolony.

– Co też ci przyszło do głowy, Festusie!? Nie mogłeś przyjść z tym do mnie? Mam swoich ludzi, mogę kogoś z nich wyznaczyć do tej posługi.

– Sam mówiłeś, że wszyscy się tu szpiegują. Więc i wszyscy szpiedzy pewnie o sobie wszystko wiedzą.

– To nie takie oczywiste. Ale jeśli nawet, to jakoś daje się nad tym panować. To są miejscowe, zawiłe gierki, o których nie masz pojęcia.

– Zapewniam cię, że nie jestem naiwny. Wiem, jak to działa.

– Nie znasz chłopaka. Takich małych oszustów są tu tysiące. Trzy litery, a dziesięć zwinnych paluszków, i dwie szybkie nogi.

– Spodobał mi się. Trochę dziki, ale odważny. Dziwny, nie wiedzieć skąd. Przekonam się. Może w ogóle się nie zjawi?

– Czego życzę i tobie, i sobie.

Gdyśmy się tak spierali, powrócił sługa, wysłany do Korbulona. Ku memu wielkiemu zadowoleniu, Gnejusz przyjął zaproszenie, lecz zaproponował, byśmy spotkali się nie na gruncie prywatnym, lecz w termach, jutro w południe. Zastanowiwszy się przez chwilę pojąłem, jak bardzo roztropnie rzecz potraktował. Melos również z uznaniem wyraził swoje o nim zdanie.

– Doskonale! Niech to wygląda na przypadkowe spotkanie. I tak nikt w to nie uwierzy, ale nie będzie powodu do zarzucania komukolwiek spiskowania. Jemu mogłoby to zaszkodzić, a zresztą nie wiadomo, co oni tam w garnizonie wiedzą, i jakie mają rozkazy. Ale na pewno będzie ciekaw, z czym tu przyjechałeś.

– To się dobrze składa. Bo ja też jestem ciekaw paru rzeczy.

I tak oto, nazajutrz, bez zbędnego pospiechu, wyprawiłem się w stronę forum. Tym razem, nie zatrzymując się, przeciąłem je środkiem, po czym, mijając ogród nimf, wkroczyłem przez jeden z mostów na wielką wyspę, gdzie zbudowano pałac cesarski, hipodrom oraz wielkie termy. Powstała przez rozdzielenie się rzeki, ma kształt kolisty, płaski, z murem, otaczającym ją niczym kamienny wieniec. Z czterech łuków, połączonych w czworobok, rozchodzą się cztery pary krużganków, z których jedna dochodzi do pałacu, tworząc jakby jego bramę wejściową. Rezydencja obejmuje czwartą część wyspy, reszta to zabudowania publiczne, w tym właśnie liczne łaźnie.

Tam też niespiesznie skierowałem swe kroki. Ludzi było niewiele, przed samym południem życie towarzyskie dopiero co się zaczyna. Więcej tu o tej porze kobiet, niż mężczyzn, mają one swoje zakątki, gdzie odbywają spotkania we własnym gronie. Jeśli forum jest ośrodkiem polityki i interesów, to termy uznać należy za centrum wszelkich plotek, sekretów, planów małżeńskich, intryg rodzinnych i miłosnych, także schadzek co bardziej niecierpliwych kochanek i kochanków. Niektóre damy traktują to miejsce jak teren łowiecki, gdzie szukają ofiar dla zaspokajania swych zachcianek, zrodzonych z nudów, lub przesytu.

Swoboda obyczajów dawno już przekroczyła granice, za którą przestaje się baczyć nawet na pozory. Pozostają jedynie resztki estetyki, która pozwala jeszcze jako tako odróżniać nas od dzikich zwierząt. Jest w tym wręcz jakieś zapamiętanie w szalonym pościgu za każdym doznaniem, na jakie komu przyjdzie chętka, albo potrzeba. Płeć jest albo sportem, albo interesem, albo chwilowym kaprysem. Wierność stała się dziwactwem, lojalność handlem, zaś przyzwoitość przegrywa z hipokryzją. Nic nikogo już nie dziwi, bierze się rzeczy nie tak, jak być powinny, lecz jakie się dzieją.

Kobiety publiczne zostają żonami senatorów, cesarze i konsulowie otaczają się kochankami, powszechny jest miłosny mecenat patrycjuszy, faworyty rozdają urzędy, alkowy pełne są wyzwoleńców i niewolników, zaspokajających popędy swych pań i panów. Bawią się bogaci, gmin ma też swoje prostytutki, których namnożyło się bez liku. Przygodę kupisz za cenę jednej ryby, dłuższą miłostkę – za trzy. Lupanary jawne i ukryte obsługują każdego, wedle zasobności i upodobania. Wielkie wzięcie mają gladiatorzy. Wojsko na wyprawach używa sobie do woli, a za legiami ciągną się stada usłużnych dziewek taborowych, liczących na resztki łupów.

Młody mężczyzna, wchodząc do publicznych łaźni, nigdy nie wie, jaka pojawi się w środku oferta. Skorzystanie z niej jest równie niebezpieczne, jak i odmowa. Pół biedy, gdy znasz osoby tam akurat przebywające. Możesz wtedy ocenić zagrożenie, albo szanse, co nie znaczy, że masz zaraz uciekać, albo wręcz przeciwnie – szukać dla siebie korzyści. Wszelako należy być ostrożnym, gdyż panuje tam aura gotowości i przyzwolenia, która potrafi szybko osłabić wolę. Nasze kobiety do perfekcji opanowały sztukę wabienia, i przechodzenia od aluzji do czynów. Posługują się też inną bronią, a mianowicie wygrywają naturalną u nas obawę przed posądzeniem o słabość. Gdy nie masz ochoty spełnić ich oczekiwań, wówczas czeka cię drwiąca, lub zgoła nienawistna obmowa odrzuconej hetery, która wynosi swa złość daleko poza ową arenę osobliwych rozgrywek. A więc i tak źle, i tak niedobrze.

Szczęściem, nie musiałem czekać na Korbulona, gdyż zeszliśmy się niemal jednocześnie u wejścia do szatni. Przyszedł odziany zwyczajnie, bez wojskowego ekwipunku, co oznaczało, że nie chce rzucać cię w oczy. Po przywitaniu, uznawszy, iż pójdziemy od wody letniej do zimnej, szybko obmyliśmy się z kurzu, potem ochłodzili, po czym wyszli do ogrodu przy tepidarium. Zasiedliśmy pod portykiem dla schronienia przed słońcem, każąc służbie podać wina. Dopiero wtedy, siedząc na uboczu, z dala od niepożądanych uszu, rozpoczęliśmy właściwą rozmowę, zaspokajając wzajemnie swą ciekawość.

Najpierw, ostrożnie, opowiedziałem mu nieco już zwietrzałych, rzymskich plotek o wspólnych znajomych. W zamian podzielił się wrażeniami po pierwszych miesiącach swego tu pobytu, choć bez wdawania się w szczegóły. Mianowany, wedle zwyczaju, początkującym trybunem wojskowym, wiele już jednak wiedział. Szybko więc przeszliśmy do spraw ważnych. Uznałem, że nie ma co kluczyć, i kryć się za aluzjami, lecz trzeba mówić wprost. Korbulon to człowiek przyzwoity i uczciwy, może mało wyrafinowany, ale zacny i stanowczy, szczery w sądach, choć uważny w ich wypowiadaniu.

– Co cię tu sprowadza, Festusie? – spytał wreszcie bez ogródek. – Tylko mi nie mów, że zwykła chęć oglądania świata. U Tycjanów nie ma takich przypadków, bez szczególnych powodów.

– Powody mam, choć i ten też wchodzi w grę.

– Co więc jest pozorem, a co istotą sprawy?

– Wybieram się szlakiem karawan. Ale muszę również rozeznać się w stanie tutejszych interesów.

– Rodzinnych, czy publicznych.

– Wiesz doskonale, że trudno nam to rozdzielać. Nasza pomyślność związana jest z pomyślnością cesarstwa. A z tą ostatnią bywało ostatnio różnie.

– Krążą różne domysły. Ale nic jeszcze pewnego – rzucił, kryjąc niecierpliwość.

– Cesarz zabrał się za porządki w Rzymie. Duże porządki.

– To znaczy? – aż pochylił się w moją stronę z błyskiem w oku.

– Sejan dał głowę. Trwają wielkie łowy – odparłem po dłuższym namyśle, cicho, bez żadnych gestów.

– Skąd ta wiadomość? – pytanie padło spokojnie, rzeczowo.

– Dostałem list od ojca. Cesarską pocztą

– Kiedy?

– Przedwczoraj.

– Do nas też przyszły nowe rozkazy. Ale nie ma w nich nic, o czym mówisz.

– Nie mnie to oceniać.

– Wielka nowina! Dziękuję ci za zaufanie. – Zamyślił się. – Teraz pojmuję, czemu naraz dosyłają żołnierzy, i nakazują gotować oddziały do pilnowania armeńskiej granicy.

– Co przez to rozumiesz?

Korbulon pokrótce objaśnił mi, jak po swojemu widzi sytuację w prowincji. Panuje tu delikatna równowaga między nami, Armenami i Partami. Lecz od pewnego czasu zaczęło się to psuć za sprawą jątrzenia przez stronnictwa, szukające poparcia w osłabieniu rzymskiej władzy w Syrii, i Partii. Także przez szukanie sojuszników u obcych, wśród których niechętnych Rzymowi nie brakuje. Konieczne więc stało się pokazanie, że w chwilach zamętu w stolicy nie może tu być miejsca na żadne podejrzane gierki. Ważne jest także wzmocnienie sił, pilnujących porządków przy granicach. Młody trybun doskonale to rozumiał, wspominając przy tym dawniejsze nieco czasy.

– Niegdyś Germanik osadził tu i tam sprzyjających nam królów. Zwłaszcza Artaban, ten udał mu się najbardziej.

– Czyli co?

– Ukrócił harce książątek, bardzo nam nieprzychylnych. No i zlikwidował panoszenie się wszechwładnych Greków.

– Cóż, Germanik był nie tylko wielkim wodzem, ale i zręcznym politykiem. Miał wszędzie posłuch.

– Więc Tyberiusz przestraszył się jego siły i dał wolną rękę Pizonowi, żeby go zabić – rzucił z goryczą.

– Trudno tego dowieść.

– Festusie, obaj wiemy, jak było!

– Życie toczy się dalej.

– Ale jak? Teraz, od dziesięciu lat nie ma na miejscu mocnej ręki.

– A Sencjusz? Przecież przegonił Pizona.

– Owszem, zebrał wiernych mu ludzi, i Germanika pomścił. Ale rządził krótko, bo również okazał się niewygodny. A teraz? Lamia to ponura kreatura, siedzi w Rzymie, a tu panoszą się nasyłani zausznicy i złodzieje. Jest okropna grabież, a to psuje krew. I daje pretekst nie tylko do podburzania ulicy, ale i spiskowania po rezydencjach, nawet na zagranicznych dworach.

– Mocne słowa. Gnejuszu. Skąd to możesz wiedzieć? Jesteś tu od niedawna.

– Wystarczy mi, co widzę, i wiem w sprawach wojskowych.

– Nie znam się na tym.

– Weźmy choćby dostawy. I zamówienia publiczne. To już zdążyłem poznać aż nadto, żeby przekonać się o tutejszych porządkach. Chociażby o fatalnym stanie dróg.

– Drogi? A to ciekawe. Miałem cię właśnie o nie zapytać. Wybieram się w podróż i bardzo mnie one interesują.

– To się bardzo na nich zawiedziesz. Miejscami są tylko linią na mapie.

– Być nie może. Sam to sprawdziłeś?

– Gdy przyjechałem, ktoś postarał się wyprawić mnie z obozu. Dostałem rozkaz przeglądu małych garnizonów na wschodzie i północy. Tu bez przerwy przerzuca się żołnierzy z miasta do miasta, z legii do legii, więc panuje straszny bałagan.

– Rozeznałeś się w tym?

– Jako tako. Ale co z tego? W tutejszym zamęcie wszędzie jest tak samo. Samowola, złodziejstwo, rozprzężenie, rozboje, polowania na niewolników. Festusie, nasza armia w tej części Syrii to po prostu dramat!

– Nie przesadzasz?

– Jest, jak mówię.

– Ale co z tymi drogami?

– Mało warte. Rozpadają się, sypią, stacje jak kurniki, a do tego źle postawione.

– Skąd to wszystko?

– Oszustwa – zaczął wyliczać. – Brak nadzoru. Nieuctwo. Przekupstwa. Rozkradzione materiały. Fałszywe raporty i rachunki. Spekulacje ziemią. Co tylko chcesz.

– Próbowałeś się czegoś wywiedzieć?

– U kogo? Nie ma z kim rozmawiać. Tu ręka rękę myje. Wielkie pieniądze, to i wielkie sekrety. Wszystkim rządzi rada, a to same łobuzy. Opłacają się urzędnikom, a ci kryją złodziejstwo. Błędne koło.

– A dowódcy?

– Też wciągnięci w te machinacje. Rozleniwieni, niewiele się dzieje, więc szukają dla siebie korzyści gdzie się da. A wojsko gnuśnieje.

– Muszą cię tu nie lubić.

– Ale trochę się mnie już boją, bo mam poparcie żołnierzy – powiedział z niekłamaną satysfakcją. – Ci wiedzą, że chcę im pomóc.

– Ale jak?

– Najpierw trzeba zadbać o zaopatrzenie. Potem przywrócić karność, więcej ćwiczyć. No, i wprowadzić lepszą broń.

Teraz Korbulon zalał mnie wiedzą wojskową. Młody entuzjasta, począł tłumaczyć, że należy wprowadzić nowy rodzaj ekwipunku, bo tu walczy się inaczej niż w Germanii, czy Hiszpanii. Zarzucił mnie opisami nowych pancerzy, hełmów i tarcz własnego pomysłu. Prawdę mówiąc, trochę mnie znudził, ale na szczęście zorientował się, że nie jestem do tego dobrym słuchaczem, więc zaniechał dalszych wyjaśnień. Gdy tak perorował, pomyślałem sobie, że spróbuję z nim pewnego interesu z pożytkiem dla naszego domu..

– Wspomniałeś o drogach i dostawach – podjąłem wcześniejszy wątek. – Każę naszemu faktorowi, żeby się rozejrzał jak się sprawy mają – dodałem ostrożnie. Gdy zauważyłem zainteresowanie, ciągnąłem dalej. – On tu zna wszystko i wszystkich, więc może być ci pomocny w rozwiązywaniu tych kłopotów. Możesz zdać się na jego zdanie, bo to człowiek dużej praktyki, zna się na rzeczy.

– Tu potrzeba uczciwości, a przynajmniej podstawowej przyzwoitości – Korbulon w mig zrozumiał, co mam na myśli. – Jeśli za niego poręczy Tycjan, uznam, że warto z nim porozmawiać – nie można było jaśniej skwitować mojej propozycji.

– Masz moje słowo, Gnejuszu. Umie prowadzić interesy roztropnie, ale i pilnując korzyści obydwu stron – uprzedziłem, że nie będzie nic za darmo.

– Skoro tak, to wie, gdzie mnie szukać. Jeśli jest, jak mówisz, chętnie go wysłucham.

– Jeszcze dzisiaj mu to nakażę. Może uda się coś pewnego domówić przed moim wyjazdem.

– A, właśnie, wspomniałeś o swoich planach – wyraźnie się ożywił. – Dziwny masz pomysł.

– Nie nazwałbym go dziwnym, raczej ciekawym i pożytecznym, choć dla niektórych nieco szalonym.

– Festusie, ten szlak to całe miesiące wędrówki! I to w jedną stronę! Jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz?

– Do granicy nie powinno być z tym wielkich problemów. A co potem? Zobaczę. Mam dawne, rodzinne zapiski brata mego dziadka, który dawno temu tam się zapuszczał, nawet ze sporym powodzeniem. To duża wiedza, również o tym, co jest dalej, aż do Scytów.

– Ale przecież tam są góry, pustynie, obce ziemie. Nie mówię już o takich drobiazgach, jak dzikie plemiona, bandyci, nieznane niebezpieczeństwa.

– Idą jedni, mogę pójść i ja. Widzisz, mam niespokojną naturę poszukiwacza.

– Chyba nie tylko naturę. Jeszcze w Rzymie domyślałem się, że dobrze cię do takich poszukiwań szkolono.

– Niech to zostanie między nami.

– A, więc tak się rzeczy mają – spojrzał na mnie z mieszaniną uznania i rozbawienia. – Jak to powiedziałeś? Interesy Tycjanów, to po części i interesy cesarskie?

– Otóż to.

Zamilkł, ja również nie kwapiłem się do wynurzeń. Sprawiał wrażenie dobrego oficera, więc musiał mieć pojęcie o strategii, myśleć politycznie. Nie potrzebował szczegółów, by pojąć, że za moją wyprawą kryć się muszą też jakieś inne, ważne względy, niż samo tylko upodobanie do przygód. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie zagrała w nim nuta praktycznego żołnierza, zdolnego patrzeć trochę dalej niż tylko od jednej bitwy, do drugiej.

– Skoro tak, to i ja mam dla ciebie pewną propozycję – odezwał się po dłuższej chwili milczenia.

– Chętnie wysłucham.

– Byłbym ciekaw, co też uda ci się dojrzeć po drodze, co miałoby wartość dla wojska. Gdy wrócisz, chętnie bym się tego dowiedział.

– Co konkretnie masz na myśli?

– Zdam się na twoje wyczucie. Ogólnie idzie o przejścia między górami, zagrożenia dla przemarszów, taborów. Źródła wody, rzeki, pustynie. Jesteś trochę wychowankiem Strabona, i wielkim znawcą geografii, więc takie rzeczy to dla ciebie oczywistość.

– To wszystko?

– Jeszcze coś. Ciekawi mnie, jakie ludy tam mieszkają. Ilu mają wojowników? Jakich dowódców? Jaką broń? Jakie konie? Kryjówki? Kto z kim walczy? I jak? – wyliczał niczym dobry, wojskowy praktyk. – No, i to samo u Partów. Szczególnie duże miasta.

– Partów? Przecież mamy z nimi pokój.

– Dzisiaj pokój, ale kto wie, co będzie jutro.

Dziwnie czegoś nie zaskoczyły mnie jego słowa. Korbulon może i nie był zbyt lotnym człowiekiem, lecz zapowiadał się na doskonałego dowódcę, szukającego wielkich zwycięstw. Miał zapał, dobre przygotowanie, ambicję, czuł powinność wobec własnego kraju, mimo młodego wieku znał się na wojsku, jak mało kto. Rzadkość wśród naszych salonowych mianowańców, mierzących wysoko, tyle, że bez chęci ponoszenia trudów nauki, i zdobywania doświadczenia.

Naraz przypomniałem sobie, że jest przecież rówieśnikiem Seneki. Jakże wiele ich jednak różniło. Jeden, sprytny karierowicz, kryjący się za maską filozofa, wymyślający pomysły na zdobycie pozycji i majątku popisami i intrygami w wielkim świecie. Drugi, dobry żołnierz, uformowany w dawnej tradycji, świadom swoich zalet, i wyraźnie chętny do zdobywania sławy bardziej wojennej, niż dworskiej. Ciekawe, jak potoczą się ich losy. Na tym świecie, rządzonym przez kapryśnych bogów, nie zawsze liczą się zasługi i przymioty. Jeśli dożyję, przekonam się, czy tak zawsze być musi.

Tak oto, rozmowa, którą miała być jedynie próbą zorientowania się w tutejszej sytuacji, zamieniła się w osobliwą wymianę interesów. Znając Melosa, wiedziałem, że raz dopuszczony do takiej okazji, nie popuści, i przechwyci przynajmniej część dostaw i prac dla wojska. Korbulon, zyskawszy we mnie swego wywiadowcę, poprze faktorię Tycjanów, co wyjdzie na dobre i nam, i jemu. Rzecz w tym, że nie będzie to łatwe, gdyż miejscowi gracze, wspomagani przez urzędników, zrobią wszystko, by nie dać sobie wyrwać dostępu do cesarskich pieniędzy. Trzeba jakoś to uprzedzić, a najlepszym sposobem powinna tu być groźba utraty pozycji w nowej sytuacji po obaleniu Sejana.

– Gnejuszu, muszę ci coś wyznać. Otóż pewien członek rady, zaprosił mnie na jutro do siebie na wieczorną biesiadę.

– Szybki jesteś, Festusie.

– Poznałem go przez przypadek, i, prawdę mówiąc, niezbyt mi się spodobał. Ale uważam, że warto skorzystać z zaproszenia.

– Kto to taki?

– Stelion.

– No, to trafisz w kłębowisko żmij. Uważaj, bo bardzo są jadowite.

– Nie jest pewny, po co przyjechałem. Udałem, że wyłącznie w rodzinnych interesach. Ale wyszło, jak wyszło. Jeśli wiadomości z Rzymu już dotarły, to ani chybi podejrzewa, że mam tu jakąś misję.

– Nie inaczej. Rozumuje po swojemu, czyli zawsze wypatruje zagrożenia.

– Może go trochę postraszyć?

– Strachliwy nie jest. Za mocny, za bogaty. Nie zginie. Ale będzie węszył, jakie zmiany szykują się w pałacu. Ma tam swoich ludzi, trzyma ich na hojnych łapówkach. Gdy znikną, straci wiele możliwości działania.

– Co radzisz?

– Myślę, że z początku będzie się łasił. Ale tylko po to, żeby cię podejść.

– Wspomnę, że szykuję raport dla ojca w sprawach handlowych. Oni wiedzą, że nasz dom prowadzi wiele interesów cesarza i jego rodziny, a w Syrii ma na nie wyłączność. Od lat mieliśmy o to swoją wojnę z Sejanem. Wielu nam tu szkodziło.

– I teraz ją wygraliście?

– Na to wychodzi.

– Zapewne zastanawiają się, czy nie masz jakich cesarskich pełnomocnictw? Co ci wolno zrobić?

– Po prawdzie tyle, co nic.

– Ale tego wiedzieć nie mogą. Więc założą to, co dla nich najgorsze. – Zaśmiał się. – Jakże musi ich dusić taka niepewność.

– Człowiek zagrożony bywa niebezpieczny.

– Nie martw się na zapas. Zobaczysz, zaczną się do ciebie zgłaszać gromady chętnych na klientów. I donosić jedni na drugich.

– Nie chcę się w to bawić. Będę ich odsyłał do Melosa, naszego faktora. Jego nikt nie zwiedzie. A sam zachowam łaskawy dystans.

– Długo tak się nie da. W końcu sprawy się wyjaśnią.

– Zatem mamy mało czasu. Byle nie było kłopotów z wojskiem. Ty też miej oczy otwarte.

– Mówisz tak, jakbyś coś podejrzewał.

– Nic konkretnego. Ale ostrożności nigdy za mało.

Opowiedziałem mu o swoich rozmowach z Venustusem podczas podróży na Cypr, i moich przemyśleniach z nimi związanych. Wspomniałem też o centurionie, i przeprawie z wojskiem. Na to drugie machnął tylko ręką, natomiast pierwsza sprawa wyraźnie go poirytowała.

– Sam widzisz, jak to jest. Nie on jeden, i nie ostatni. Żołnierze zawsze szukają okazji do bogacenia się. Jednak lepiej, żeby to robili podczas wypraw wojennych. To bardziej naturalne. Coś za coś. Ale masz rację, taka praktyka to niedobra rzecz. Zwłaszcza, jeśli się zanadto rozplenia.

– Powiedziałem ci, żebyś wiedział. To chyba działa od dawna, i jest dość powszechne. Więc i w wojsku znajdą się niechętni temu, co się wydarzyło. Warto uważać. Sam będziesz wiedział, jak na to patrzeć.

Nie padły żadne ważkie słowa, lecz czułem, że zawarliśmy swego rodzaju niepisany sojusz. Ja mam zdać do Rzymu sprawę, co się tu dzieje, on zaś ma baczyć, czy wojsko zachowuje spokój, i czy nie zechce mieszać się do polityki. Ja mam swoje zadanie, i swoje plany, on swoją ambicję. Wspierając się, obydwaj będziemy robić, co do nas należy, a co przy okazji przysporzy nam korzyści. Nie ma między nami sprzeczności interesów. Jeśli jest w tym nawet nieco obłudnej prywaty, to przecież nie działamy na szkodę państwa, ani w żadnych złych zamiarów. Odruchowo wstaliśmy, czując, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co mogliśmy dzisiaj powiedzieć. Chcąc jeszcze przez chwilę nacieszyć się spokojem tego miłego miejsca, podeszliśmy do obmurowanej skarpy, skąd widać było rzekę, zatłoczoną łodziami i wielkimi, płaskimi barkami.

– Spójrz, Gnejuszu – rzekłem, wskazując na uwijających się w dole ludzi – i sam powiedz. Czyż nie obchodzą ich bardziej wiry na rzece, niż zawirowania wielkiej polityki i historii? Wiedzą, co im grozi, co omijać, czego się bać. Doskonale radzą sobie z tym bez nas. Nie szkodzą jeden drugiemu na tej wodzie, choć przecież wcale nie muszą za sobą przepadać. Nie sądzisz, że na swój sposób są od nas rozumniejsi?

– Za dużo im przypisujesz, Festusie. To nie rozum, raczej umiejętność przeżycia. Gdyby ich odpowiednio podburzyć, gotowi skoczyć sobie do gardeł, albo w każdej chwili wyjść na brzeg, i podpalić całe miasto, które ich karmi.

– Grabiąc, co się da, a przy okazji zabijając się o łupy.

– Nie masz zbyt wielu złudzeń co do ludzkiej natury.

– Sam nie wiem. Jest we mnie jakieś rozdwojenie. Z jednej strony, nie chcę patrzeć na ludzi tylko jak na odmianę zwierząt. Z drugiej jednak, rzadko mam okazję, by sądzić inaczej.

Wróciliśmy do szatni wstępując jeszcze na chwilę do sali z zimną wodą. Po drodze rzuciłem okiem na stojący w oddali posąg Afrodyty, uśmiechając się w duchu do wspomnienia z Cypru. Choć nie było tu aż tak wyzywających rzeźb, to jednak zmysłowość nie dawała o sobie zapomnieć przez nader wymowne mozaiki i obrazy, zdobiące wszystkie ściany. Wymieniliśmy kilka żartobliwych uwag, lecz zauważyłem, że Korbulon był w tych sprawach raczej zasadniczym ponurakiem. Ciekawe, jak tak młody i żywotny mężczyzna urządził sobie życie prywatne w Antiochii. Wszak natura ma swoje prawa. Nie chcąc go jednak drażnić, dałem sobie spokój z dopytywaniem, by nie ryzykować utraty sympatii, jaka między nami powstała.

Po wyjściu z term przeszliśmy razem przez most, po czym pożegnaliśmy się, umawiając co do sposobu porozumiewania w domówionych właśnie sprawach. Czekała mnie jeszcze jedna wizyta, którą doradził mi Melos. Przygotował on mianowicie dla mnie osobne, małe lokum w naszej insuli, na krańcu najstarszej części miasta. Usadowiona niedaleko mostu, którym onegdaj przejeżdżaliśmy, jadąc do gaju rezydencji, była trzypiętrową, dużą kamienicą, z magazynem, dwoma warsztatami na dole, oraz kilkunastoma pomieszczeniami mieszkalnymi dla robotników i służby. Przezorny nasz faktor przeznaczył tam dla mnie jakby kryjówkę na wypadek, gdybym zmuszony został nagle szukać chwilowego schronienia lub chciał się spotkać z kimś, z kim nie powinienem widzieć się publicznie. Rano wyjaśnił mi jak mam tam trafić, teraz więc postanowiłem sprawdzić, co też mi wyszykował.

Schodząc ku murom przy rzece, przechodziłem przez dzielnicę raczej z tych gorszych i najuboższych. Może nie nasza Suburra, ale coś do niej podobnego. Kto wie, może w tej właśnie chwili chowa się tu jaki nowy Cezar, niemniej widok zatłoczonych, brudnych uliczek nie skłaniał do myślenia o herosach. Oglądano się za mną, jako że ubrany byłem stosownie do mego stanu, co czyniło mnie dwakroć bardziej widocznym, niż gdybym był zwykłym kaleką. Wywierało to zwłaszcza wrażenie na kobietach, szukających szybkiego zarobku. Czułem się niezręcznie, na szczęście szybko odnalazłem właściwy dom, i z ulgą wszedłem do środka.

Zarządca, uprzedzony o tak dziwnym gościu, przywitał mnie grzecznie, i zaprowadził na piętro, gdzie wskazał przeznaczony dla mnie pokój, Nie wiem nawet, czy wiedział, kim jestem, wykonywał jedynie polecenia Melosa, a ten zapewne o tym nie wspomniał. Rozejrzałem się, okazując zadowolenie z względnej czystości wyposażenia, prostego, ale wygodnego, jak na te warunki. Powiedziałem gospodarzowi, że raczej nie będę tu zaglądał, lecz może zjawi się ktoś na umówione hasło, lub znak. Byłoby to potrzebne na wypadek konieczności zachowania sekretu przez kogoś, kto by tego potrzebował. Rozmówiliśmy się krótko i rzeczowo, wręczyłem mu kilka monet na zachętę, po czym spiesznie wyszedłem, chcąc jak najszybciej uwolnić się od panującego tam zaduchu.

Zdarzało mi się w życiu bywać w rozmaitych tego rodzaju miejscach, biednych, brudnych, zatęchłych, nawet niebezpiecznych, Ale były to wizyty krótkie, wymuszone przez okoliczności, nieraz wręcz konieczne. Ostatnio sypiałem na pokładach statków, na wozach, na ziemi, w kiepskich gospodach. Nie sprawiało mi to kłopotu, nie jestem wydelikaconym paniczykiem, w czasach mej szczególnej edukacji nie takie przechodziłem próby. Zawsze miało to jednak swój początek i koniec, a świadomość tego pozwalała radzić sobie z trudami takich doświadczeń.

Wszelako od zawsze porażała mnie myśl, że takie życie może być przeznaczeniem człowieka. Nieuchronnością, zesłaną przez los. Zniewoleniem przez przymus trwania za wszelką cenę. Niemożnością wyrwania się z wiecznego poniżenia przez biedę. Pogodzeniem z rolą, przypisaną przez bogów. Budziło to we mnie odruchy niechęci i rezygnacji, buntu, niekiedy wręcz lęku przed rozpaczą, jaką odczuwa ktoś, komu brak gotowości do wyrwania się z takiego stanu, i szukania po temu możliwości.

Niewolnikiem jest się z urodzenia, jako jeniec, lub zdobycz wojenna, sprzedany towar, lub osądzonym za długi. Kto trafi do dobrej familii, ma umiejętności, ten zyska całkiem znośne położenie, zabezpieczenie, nawet niezły status. Ale i tak nie jest niczym innym, jak tylko mówiącym narzędziem, użytecznym, całkowicie podanym swemu panu. Patrząc na mijanych tu ludzi, zdałem sobie sprawę, że, po większej części, są mimo wszystko wolni, aczkolwiek cierpią większy niedostatek, i gorszy los, niż niejeden niewolnik. Jakże to więc jest?

Bieda, przymus, lub nieuctwo zniewalają ich, i zmuszają do ciężkiej pracy bez wyboru, ale nie odbierają praw. Z kolei uczony Grek, wychowujący dzieci w bogatym domu, ma się znakomicie, niczego mu nie brakuje, ale gdy jest niewolnikiem, praw nie ma żadnych. Czy gotów jest zrezygnować ze swej pozycji na rzecz niepewności jutra? Po co miałby to robić, w imię czego? Zwykle bywa tak, że gdy kto z cudzej woli zostaje wyzwoleńcem, z własnej służy nadal tam, gdzie dotąd służył. Co go przykuwa do dawnego właściciela? Zmienia się jeno formuła, a nie realność podległości. Jakże więc rzeczy się mają?

Czym jest w wola panowania nad swym życiem? Czym pragnienie wolności? Czym godność? Gdzie owa wielkość, i nieśmiertelność duszy, o jakiej czyta się u Platona? Te dylematy łatwo rozważać podczas dysput filozoficznych, gdy nic nie zagraża, gdy jest syto, barwnie, pogodnie, nawet bardzo uczenie i nobliwie. Gdy jednak idzie się dzielnicą biedy i walki o przetrwanie, wówczas na nic zdają się piękne argumenty i wyrafinowane sylogizmy. Znów przyszedł mi na myśl Seneka. Ciekawe, co miałby tu do powiedzenia o swej ulubionej etyce? Do czego by ją przymierzył, do czego przekonywał, co zalecał mijanym przez mnie biedakom, ciężko pracującym mężczyznom, zbyt wcześniej postarzałym kobietom, niepiśmiennym ulicznikom? Obiecałem sobie, że gdy wrócę – jeśli w ogóle wrócę – nie omieszkam o to go zapytać.

Wyszedłem z labiryntu krętych uliczek i nędznych domostw, dotarłem w pobliże muru przed agorą, wreszcie przeciąłem wielką kolumnadę, i skierowałem w stronę domu. Zmęczony upałem, zatrzymałem się przy cesarskim teatrze, i usiadłem z boku na jakimś kamiennym bloku. Miałem już dość krążenia po mieście, chciałem przez chwilę odpocząć po całym dniu wrażeń. Nie dane mi było jednak zaznać spokoju. Oto po kilku chwilach stanął przede mną ów wyrostek, którego dzień wcześniej przydybałem na złodziejskim procederze. Pojawił się znienacka, nie wiedzieć skąd. Patrzył wręcz wyzywająco, lecz z jakiegoś powodu podobał mi się jego łobuzerski uśmieszek.

– A, jesteś. Znalazłeś mnie.

– Nie było trudno. Chodziłem za tobą od rana po całym mieście.

– Na wyspie też byłeś?

– Tam trzeba uważać na straże. Czekałem przy moście.

– Czemuś wtedy nie podszedł?

– Wolałem poczekać. Więcej zobaczyć.

– Chytry jesteś.

– Dlatego jeszcze żyję.

– I co mi powiesz?

– Co to ma być? Ten zarobek?

– Nie tak szybko. Wpierw powiesz mi coś o sobie.

– Na co to komu?

– Skoro miałbym ci co zlecić, muszę wiedzieć, czy się nadasz?

– Nadam się do wszystkiego. To musi być coś podejrzanego.

– Czemu tak uważasz?

– A czemu taki ważny pan wchodzi do biednego domu, i szybko stamtąd wychodzi?

– To jeszcze nie sekrety.

– Ale tam łatwo się skryć.

Roześmiałem się. Żadnego udawania, prosty język ulicznika, szybka orientacja. Musiał śledzić mnie jeszcze od wczoraj, choć tego nie zauważyłem. Wyglądał na zwykłego oberwańca, jakich setki kręcą się dokoła. Drobny, zwinny, czujny, nieufny, ale najwyraźniej zaciekawiony. Może uznał, że nadarza mu się okazja, by okpić kogoś, kto sam naprasza się na ofiarę jego sprytu? Nie sprawiał wrażenia prostaka, ni dzikusa, miał w sobie osobliwą chłopięcą dumę.

– Jak cię zwą?

– Może być Dolan.

– Może być?

– Niech będzie.

– Skąd jesteś?

– Czy to ważne?

– Ile masz lat?

– Ile trzeba.

Butny, hardy, niegrzeczny, ale czy zepsuty? Nie odwracał oczu, nie machał rękami, stał spokojnie, trochę kołysał ciałem. Pytałem powoli, z pewnym ociąganiem i zastanowieniem, on zaś jakby mnie zbywał. Wiele przemawiało przeciwko niemu, ale przeczucie mówiło mi, że warto zaryzykować.

– Jak mam ci wierzyć, skoro tak się wymigujesz?

– Co to za robota?

– W sam raz dla ciebie.

– Mam kraść?

– Nie.

– Węszyć?

– To już prędzej.

– Za czym?

– To się okaże.

– Długo?

– To też się okaże.

– Gardłowe sprawy?

– Raczej nie.

– Raczej?

– Powiem, jak uznam, że się nadasz.

– Czyli kiedy?

– Najpierw próba.

– Kiedy?

– Od zaraz.

Widziałem, że jest chętny, ale nadal czujny. Szybko pytał, szybko odpowiadał. Teraz na chwilę zamilkł.

– Na próbę – zgoda. Co ma być?

– Trochę poszpiegujesz.

– Kogo?

– Na razie nie kogo, ale gdzie? Usiądź, to wyjaśnię.

Postanowiłem dać mu zadanie proste, ale i takie, które do niczego nie zobowiązywało. Gdyby nawet zniknął, to i tak nic by się nie stało, ot, nieco straconego czasu, i kilka zmarnowanych monet.

– Rozejrzysz się za ludźmi od dalekich karawan. Jacy są, skąd, gdzie się tu kręcą, z kim zadają, gdzie mieszkają, obozują? Kto u nich ważny, kto sługa? Idź na targi, za miasto, popatrz, czym handlują. Czy walczą miedzy sobą? Języków pewnie nie znasz, więc niewiele pojmiesz, o czym mówią.

– Trochę rozumiem – odparł, z dziwną, jakby złą nutą w głosie.

– Tym lepiej – nie wnikałem skąd u niego ta znajomość. Zapewne wyuczył się kilku słów, myszkując po swojemu między handlarzami.

– Coś szczególnego?

– Na razie nie. Tylko jak najwięcej wiadomości. Trzy dni wystarczy?

– Wystarczy.

– Dobrze. Spotkamy się w tym samym miejscu, w południe. Gdyby mnie nie było, czekaj następnego dnia.

Wyciągnął rękę, a ja wręczyłem mu dwie sestercje. To dużo, jak na takiego wyrostka, ale zależało mi na tym, żeby się zachęcił.

– Jak się dobrze sprawisz, dodam jeszcze ze dwie.

– Pięć.

– Trzy. Tylko na ten czas bez złodziejstwa. Masz być czysty jak łza, i nie rzucać się w oczy. Pomocnikom każ to samo. Nie chcę mieć tu żadnych ogonów, ani kłopotów. Zresztą, nie znamy się.

– Niby skąd? – zaśmiał się, odwrócił, i tyle go było.

Byłem dziwnie spokojny, że pojawi się w umówionym terminie. Choćby po to, żeby odebrać obiecaną nagrodę. Może mieć mnie za głupka, któremu da się coś zmyślić, lecz sądzę, że niezwykłość propozycji zachęci go do kontynuowania tej zabawy w szpiega. Nic jednak w tym pewnego. Niemniej ryzyko małe, chyba że zechce mnie sprzedać tym, których ma obserwować. Ale kto zechce uwierzyć nieznanemu ulicznikowi? W takim najmowaniu ludzi zawsze jest sporo niepewności. Cóż, albo coś z tego wyjdzie, albo nie.

Po powrocie do domu, resztę dnia spędziłem na spisywaniu czegom się już wywiedział, także na sprawdzaniu i uzupełnianiu poprzednich zapisków. Wieczór zszedł mi z Melosem na rozmowie o rozmaitościach z życia tutejszego towarzystwa, o tym, kto jest kim, kto z kim trzyma, i dlaczego, kto ma jaką kochankę, kto najwięcej kradnie, i jak. Najważniejsze było jednak to, że doszły tu wreszcie wieści o losie partii Sejana, i wywołały spore poruszenie między członkami rady.

– Jakby kto wsadził kij w mrowisko – perorował faktor. – Mają się zebrać za dwa-trzy dni, do tego czasu rozegrają po cichu swoje intrygi na tyle, żeby urządzić sprawy po nowemu. Ciekawe, czy będą jakieś trupy?

– Melosie, toż to nie igrzyska!

– Na swój sposób są. Tylko na innej arenie, bez zbędnych widzów. Ale ofiary być muszą.

– Mało mnie to interesuje. Jeśli nie będzie ruchu w legii, czy tutejszej prefekturze, to nie ma się czego obawiać.

– Mówiłem przecież, że nie ma ani chętnego, ani zdolnego do wzięcia władzy. Za to wielu do wzajemnego okradania się.

– Jak się w tym mają nasze sprawy?

– Jak najlepiej.

Opowiedziałem mu o spotkaniu z Korbulonem. Niczym rasowy pies myśliwski, którzy poczuł zwierzynę, podjął temat współpracy z wojskiem. Nie trzeba mu było moich rad, sam wiedział, jak się takie sprawy załatwia. Szczwany lis, rozumiał, że działać należy ostrożnie, ale szybko.

– Jutro wyślę list do twego przyjaciela. Zapytam, gdzie, i kiedy mógłbym z nim omówić to, czym zechciał podzielić się z moim panem.

– Panem?

– Zachowanie wyczucia proporcji, hierarchii, i grzeczności, to rzecz najpierwsza. Z tego, co mówisz, jest wielkim służbistą, a tacy lubią, kiedy rzeczy są na swoim miejscu.

– Melosie, nie kpij. Gnejusz to naprawdę przyzwoity człowiek, i mój dobry kompan..

– I dlatego winien mu będę szacunek i posłuch. Festusie, znam się na tym. Zostaw to mnie, a przekonasz się, ze nie zawiodę.

– W to nie wątpię. Jak zwęszysz trop, to już nie popuścisz.

Gdy wspomniałem o chłopaku, i danym mu zleceniu, kręcił nosem, ale nie za bardzo. Pomysł uznał za niezły, lecz powątpiewał w jego powodzenie.

– Nigdy nie wiesz, jak, i kiedy taki cię oszuka. Przecież może ci nakłamać, ile zechce. Poza tym, może nam ściągnąć na kark jakichś zbirów.

– Nie sądzę. Szybko się zorientuję, czy mnie zwodzi, czy nie. Są na to sposoby.

– Obyś miał rację. Ale każe jednemu swojemu człowiekowi, żeby to wyśledził.

– Nie zawadzi. Tylko mi go nie spłoszcie.

– Festusie, jeśli przetrwałem tu całe swoje dorosłe życie, to dlatego, że doskonale wiem, jak to się robi.

Przed udaniem się na spoczynek, zamieniliśmy jeszcze kilka słów, o jutrzejszej uczcie u Steliona. Byliśmy zgodni co tego, jak mam się zachować.

– Wyniosła ostrożność, podszyta ciekawością, ale i aprobatą dla gustu gospodarza, choćby był i podły. On tam jest najważniejszy, i masz to zauważać. A przy tym być Tycjanem, więc jakby samym centrum cesarstwa. Arbitrem w sprawach wielkich i małych. Dodaj do tego odrobinę tajemniczości, a zgłupieją.

– Melosie, bez przesady. Uważam, że lepiej okazać łaskawe zrozumienie dla niepewności losu tak wspaniałych obywateli. Niech się trochę pożalą nad sobą.

– A ty ich będziesz pocieszać?

– Najpierw muszę się dowiedzieć, w czym.

– Na to bym nie liczył. To jedna banda, więc wzajemnie się pilnują. Ale doniosą na innych. Tak czy owak, czegoś się wywiesz.

– Zobaczymy. – Przeciągnąłem się. – Teraz potrzebuję odpoczynku.

– I atrakcji? – uśmiechnął się wesołkowato.

– Pomyślę – roześmiałem się i ja. – Rozważę to z całą powagą, jakiej wymagają tak niezwykłe okoliczności – zakończyłem żartem, pozdrawiając go na obchodnych pożegnalnym gestem.